Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Szczególna nieuwaga pana Fusta. Sumy tej właśnie mi brakowało w rachunku. Cóż pan myśli o tem?
— Nic. Niech panu służą to pieniądze. One nie moje.
Rudolf popatrzał na niego, nie dobrze rozumiejąc.
— I ja sądzę, że nie pańskie, ale muszę wvznać że jeśli to traf szczęśliwy, to skorzystać z niego nie mogę panu zabronić.
— A ja korzystać też nie jestem obowiązany. Gdybym miał legat, wiedziałby pan o tem. Ponieważ zaś wymieniony nie jestem, a zatem kwit ten znalazł się tu przez pomyłkę, więc go panu zwracam razem z księgą, która u mnie, katolika, nie powinna się znajdować w domu.
— Pan nie chce tych pieniędzy?
— Nie.
— Przecie pozwoli pan sobie służyć choćby połową, jako nagrodą za czyn tak bezinteresowny. Muszę przyznać, że nie znalazłby się drugi człowiek w takiem położeniu, któryby tak postąpił.
— Dziękuję panu, ale żadnej nagrody nie wezmę. Postąpiłem, jak uważałem za słuszne, i jestem pewny, że panby się bardziej dziwił, gdybym inaczej postąpił. Teraz mam prośbę do panu.
— Słucham.
— O urlop na jutro. Chwilowo załatwiłem bieżącą robotę.
— I owszem. Możesz się pan uwolnić. Pracuje pan tak sumiennie, że rad jestem panu dogodzić.
Pierwszy raz od śmierci babki uśmiech przemknął po twarzy Dyzmy. Uwierzył w szczerość pochwały.
— Za tę nagrodę dziękuję panu z całego serca. Niczegom nie chciwy, tylko zadowolenia chlebodawcy.
— Tak dalece rad jestem, że chcę panu polecić wyręczenie mnie w interesie. Pojutrze pojedzie pan do Rygi dla zakupu kotłów nowych. Jestem pewien, że nikt mi lepiej nie załatwi tej sprawy.
— Zrobię, co potrafię. Jeśli brata zastanę, ten mi doradzi i objaśni, czego nie będę umiał.