Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A ona to dwoje najmłodszych wciąż ogarniała rękoma i patrzała żałosnemi oczyma na tych troje obcych ludzi, którzy mieli zdecydować o losie jej piskląt bez gniazda.
Milczenie trwało długą chwilę, aż je Fust przerwał:
— Dlaczego mnie pani nie uwiadomiła o chorobie mojej siostry?
— Nie miałam czasu. Chorowała tylko tydzień — odparła smutno staruszka.
— Dzieci już mogą pracować.
— Ja już od trzech lat na chleb zarabiam — odparł starszy chłopak.
Głos jego przypomniał Fustowi siostrę tak żywo, że aż się poruszył.
— Tyś najstarszy. Ileż ci lat?
— Siedmnaście.
— Jakże ci na imię?
— Dyzma.
— A młodszemu ile lat?
— Czternaście — odpowiedziała babka. — Może już także być użytecznym. Uczyli się. Starszy skończył cztery klasy, Franka zabraliśmy z drugiej po śmierci ojca, Elżunia od roku chodziła do szkółki.
Fust oparł się o pulpit i przyglądał się dziatwie. Krew w nim gadała i gadała.
Dyzma miał głos jego Anusi, Franek jego własne imię, Elżunia płowy matczyny warkocz. Wszystkie przypominały mu dawne, dobre czasy i młodość. Zapatrzył się w nie, zadumał i przestał się odzywać.
Znowu zapanowało przykre, sztywne milczenie, bardzo męczące dla zmęczonej gromadki.
Przerwał je Rudolf, zwracając się do Skina:
— Kazałem wczoraj oprzątnąć dla nich mieszkanie w starym młynie. Tam ich pan zaprowadź, wieczerzę przyślą dzisiaj z kuchni.
Jutro starszego można wziąć tutaj do pisania, młodszego do szpulowania. Zapłata wiadoma.
Skin milczał. Rozporządzenie to wstrząsnęło go, oburzyło. Spojrzał na Fusta, ale ten w myślach pogrążony przypatrywał się dzieciom i nic nie słyszał, lub udawał głuchotę.