Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przybył też doktor, ludzie z noszami; podjęto pokrwawione zwłoki, od których przemocą odrywano wdowę i dzieci.
Tłok się rozstępował, czyniąc miejsce, milknąc i odkrywając głowy.
— Na miejsce! — zabrzmiał głos Rudolfa.
— Ra miejsce! — powtórzyli dozorcy i majstrowie.
— Zakładaj pas! Ruszaj!
Zębate koło puściło się w swój wściekły ruch. Przez chwilę jeszcze krew z niego ściekała do powstałej na podłodze kałuży.
Dyzma patrzał odurzały, gdy go zbudził rozkaz dyrektora:
— Cóż tam stoisz? Blok zgrzyta! Marsz, przykręć tę szrubę.
Chłopak popatrzał na niego wahająco. Ulm się roześmiał szyderczo.
— Tchórzysz! Wy wszyscy, co czujecie się powołani do wyższych celów i gadacie wiele o obowiązkach i ofiarności, jesteście najpodlejszego gatunku tchórze i oszusty! Podaj mi klucz i trzymaj drabinę!
Ale Dyzma, blady z obrazy, klucz podjął i począł wstępować na drabinę.
Rudolf za kołnierz go wziął i odrzucił, wyrwawszy klucz z rąk.
— Ustąp! To nie twoja robota!
Wszedł na drabinę spokojnie i bez mrugnięcia wsadził głowę w to straszne miejsce — między czerwone jeszcze od krwi zęby koła i blok zluzowany. Niekiedy w szalonym swym pędzie zęby muskały jego włosy, gorący prąd powietrza owiewał mu twarz.
— Podaj młot! — krzyknął do Dyzmy.
Ten się nie poruszył. Stał z oczyma wbitemi w dyrektora, z ręką na regulatorze pasa.
— Młot!
Na głos rozkazujący któryś z robotników podał narzędzie. Wtedy Rudolf się o włos przechylił, aby uderzyć szrubę, i w tej chwili zęby koła chwyciły go za kołnierz paltota.