Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jednakże jest to człowiek zacny, zawdzięczamy mu wiele. W nędzy niegdyś dzielił się z nami chlebem, Frankowi dał wykształcenie. Wiem na pewno, że ciebie bardzo kocha. Pomyśl rozsądnie, spokojnie, nie odrzucaj go lekkomyślnie!
— Ja go znam innym. On mnie nie kocha, bo mi dokucza, i nie jest twoim przyjacielem, bo buntował na ciebie Holendry. Opowiadano mi te intrygi. Teraz ja czuję, że nie mnie on pragnie, ale testamentu Fusta. Wszak o tem wciąż mówi. Więc nie zmuszaj mnie do tego wstrętnego związku, pozwól mi przy sobie zostać. Ja nie mogę krzywo przysięgać przed ołtarzem.
— Dziecko, tamto było szaleństwem. Powinnaś zapomnieć.
Dziewczynka przytuliła się do niego, porwana nieprzepartą potrzebą wyznania i pieszczoty:
— Mój najdroższy, zapomnę, gdy umrę. Nie mogę, nie chcę, nie powinnam inaczej. O, to moja świętość, moja modlitwa! On taki samotny, taki biedny, nikt go nie kochał, nikt w jego duszę nie wejrzał. Powiedział mi, że żyje, odkąd me serce pozyskał, duszę swoją mi oddał. Nidy, nigdy go nie opuszczę!
— Ależ on nawet wiarą naszą pogardza...
— Nie, on jej nie zna. Ale mi obiecał poznać i pokochać. Ja go uczyłam; słuchał uważnie. On nasz będzie!
— Elżuniu, tobie się śni to wszystko. To nie kochanie w nim, to szał. Ten Niemiec, wyhodowany i wzrosły w rachunkach, nie pojmuje uczucia. Ja go znam; on nie wie, co litość, co miłosierdzie, co łagodność. On cię opętał jak wąż ptaka, on nic nie dotrzyma. Opamiętaj się!
— Jeśli prawdą jest, co mówisz, to zostanę z tobą i będę się — za niego modliła całe życie! — szepnęła Elżunia.
Płakała długo, przytulona do piersi brata, a on, rozczulony mimowoli, postanowił Olekszyca już nie wspominać, ale zarazem nie dać jej i tamtemu na niedolę.
— Nie będziemy szwagrami, Stachu — rzekł do Olekszyca nazajutrz. — Elżunia ci odmawia.