Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A jeśli umysł jego nie wytrzyma? Mnie lęk chwyta, że on jakby się mieszał...
— Pan w tem winy mieć nie będzie. Stanie się, jak Bóg zechce.
Dyzma westchnął i smutno w ogień się zapatrzył. Na drodze wył chłodny wicher i padał deszcz ze śniegiem w nieprzebitej jesiennej ciemności. Kryszpin myślał, że winien nie był, prawda, ale że życie było smutne i samotne, i że nie miał już nikogo z tych, których kochał i wychowywał, i że nie byli szczęśliwi, a on im nic pomóc nie mógł.
Wstał ociężale i żegnać się począł. Teofila przeprowadził.. go na podwórze i zaświeciła latarką, aż trafił do swego konia i bryczki. Potem zatarasowała drzwi na noc i do snu się zabierała, kołysząc dziecko. Wicher, zda się, wzmagał z każdą chwilą, a śnieg bił w szyby.
— Będzie biedakowi zła droga! — pomyślała serdecznie kobieta, nasłuchując.
Wtem usłyszała kołatanie we wrota, tak natarczywe, że się zerwała bez namysłu, okryła się chustą i wyszła na podwórze.
— Kto tam? — spytała z dłonią na ryglu.
— Ja — odparł zmieniony głos Dyzmy. — Prędzej otwórzcie!
Furta skrzypnęła. Dyzma wszedł, niosąc kogoś na rękach.
— Jezu! Co to? — krzyknęła Teofila.
Dyzma nie odpowiedział nic. Wszedł do izby i tam na ławie swój ciężar złożył. Potem na kolana padł.
— Boże miłosierny! Może już nie żyje! — jęknął.
Teofila zaświeciła lampkę. Na ławie leżała Elżunia nieruchoma, sina z zimna, w zabłoconej odzieży, otulona jak dziecko w burkę Dyzmy.
Nie mówiąc nie, Teofila wzięła się do ratunku. Prędko rozebrała ją, położyła w swą pościel, okryła starannie, roztarła skostniałe ręce. Dyzma pomagał jej, dygocząc całem ciałem z wrażenia.
Po chwili Elżunia otworzyła oczy, spostrzegła brata, wyciągnęła do niego ręce.