Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

„Powiedz mu — pisał — że parękroć mniej lub więcej teraz nic mi nie znaczy, a Lipowca nie sprzedam, bo córka go lubi, i chce, jeśli jej siły pozwolą, spędzić tam przyszłe lato“.
Smuga radości oświeciła poważną twarz Dyzmy; serce zabiło mu mocno.
Uczucie ciche i nieziemske żyło mu na dnie duszy, do dziewczyny, której dni dobiegały kresu. Modlił się za nią codzień, a często, gdy się zapomniał, myślał o niej, jak się myśli o gwiazdach.
Była to miłość, jeśli miłość być może bez nadziei i bez przyszłości; była to jedyna jego tajemnica i osobiste, ludzkie marzenie. Ucieszył się, że ją ujrzy, ale wnet list Franka zatarł całą radość.
Pisał, że zerwał z Olekszycem, bo ma inne powołanie. Spotkał bogatego człowieka, który gotów poświęcić fundusz na wynalezienie maszyny do latania. Pomysł ten dawno tkwił w głowie Franka. Jest pewny, że kwestję ostatecznie rozwiąże.
Następowały trzy kartki wyjaśnień i cytat, zakończone rysunkiem przyszłego latawca. List był pisany bez ładu i związku, wciąż przerywany mrzonkami o projekcie wynalazku; ani wzmianki o zobowiązaniu zerwanem i tysiącach Olekszyca. Widocznem było, że pisał manjak.
Dyzma w pierwszej chwili chciał jechać do niego, ale nie śmiał bez pozwolenia Brücka; napisał więc tylko, wzywając Franka do siebie.
Troską swą nie miał z kim się podzielić, bo Elżunia nie dawała o sobie wieści, więc tylko Teofili się poskarżył pewnego sobotniego wieczoru, wstąpiwszy do niej, jak to czynił zwykle od czasu zesłania Abla.
Pokończywszy rachunki tygodniowe i naradziwszy się o interesach, gwarzyli zwykle parę godzin, siedząc u komina i bawiąc się dzieciakiem. Teofila na skargę jego zamyśliła się chwilę i rzekła:
— Różne wasze drogi i powołania. Nie trzeba go surowo sądzić, bo może pan jego nie rozumie. Może on ma swoją mądrość i stworzy osobliwość. Pieniądze Olekszyca trzeba zwrócić, bo pan mu ojca zastępował, a teraz, gdy o swych siłach stoi, hamować nie należy.