Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziewczyny znać było zdumienie i ciekawość, a Dyzma z każdą chwilą stawał się smutniejszy.
Nagle zegar wybił godzinę, Brück odłożył gazetę, Angielka zerwała się przerażona.
— Patrzcie, dziesiąta! — zauważył gospodarz. — Pora spać, kto rano wstaje!
Pocałował córkę w czoło, Dyzma się skłonił paniom i wyszli.
— Pozwoli pan, że go dzisiaj pożegnam! — rzekł chłopak, gdy się znaleźli w pierwszym pokoju. — Rano ruszę do domu, aby pojutrze móc stanąć już tutaj na służbie.
— Dobrze! Im prędzej, tem lepiej. Liczę no ciebie.
Podał mu rękę i pożegnał życzliwym uśmiechem.
Lokaj przeprowadził Dyzmę przez kurytarz do gościnnego pokoju i tam go zostawił.
Chłopak usiadł na krześle i zamyślił się. Przeżył kilka godzin, jak w baśni. W jego życiu pospolitem i ubogiem nie było ani takich obrazów, ani wrażeń, ani myśli. Myślał, że prześnił to poobiedzie. Upojony był i odurzony. Raz pierwszy dotknął i zrozumiał, co jest bogactwo, zbytek, świetność i piękność, połączona z estetyką, raz pierwszy przemówiły w nim zmysły, rozigrała się fantazja.
Więc to był świat, którego on, nie znając, odrzekał się! To był szczyt, do którego wiodły pieniądze i karjera, której on nie chciał! Jakże naiwnym był i nieświadomym! Długo rozmyślał, porządkował swe myśli, ale tylko czuł coraz większy chaos, coraz więcej zagadnień i wątpliwości.
Wreszcie wstał i wytężając gorejące oczy w stronę okna, szepnął żałośnie, z rozpaczą prawie:
— Babuniu! Gdybyś tu była!...
I nagle porwała go chęć ucieczki, tęsknota do tej swojej mistrzyni.
Chwilę się wahał, walczył, wreszcie z gorączkowym pośpiechem naciągnął kożuszek, włożył czapkę, zgasił światło, wyśliznął się na kurytarz, stamtąd na dziedziniec, drzwi zamknął i jak ptak umknął z tej złotej klatki.