Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ano, to ci będę dłużny, ale siostrą płacić nie mogę. Ona mi najdroższa.
— Czy myślisz, że nie będzie ze mną szczęśliwa?
— Myślę, bo ty ze świętych rzeczy drwisz, więc i kochać nie potrafisz.
— Jest kazanie! A ja ci powiadam, że potrafię lepiej od ciebie. Powiedz, czyś ty kiedy choć pocałował dziewczynę?
— Nie.
Olekszyc tak się śmiał, że aż mu binokle spadły z nosa.
— Idźże, niech ci babka nos utrze, a mnie nie praw andronów o tem, czego nie rozumiesz. Co ty zatem robisz ze swoją Teofilą?
— A dajcie mi raz spokój z Teofilą! Abel się z nią żeni! — zawołał zniecierpliwiony Dyzma.
— Nasz berliniarz! A ty mu będziesz drużbował... To wyśmienite!
Wydostali się z lasu na drogę i zatrzymali się przed rozstaniem.
— Cóż? Kiedy się do nas przenosisz? — spytał Olekszyc.
— Nie mam wcale zamiaru.
— Aha, pilnujesz starego Fusta. Dobrze robisz. Gdy stary klapnie, Rudolf sprzeda Holendry Brückom. Wtedv będzie wielka konkurencja o posady. Wcześniej się tedy wycofaj!
— Tak mało potrzebuję, że nie mam poco o lepsze miejsce się ubiegać!
— A możeś słyszał, że Fust zapisał Holendry Elżuni? Glejberson na to przysięga, wszyscy gadają, tylko Rudolf i panna nic nie wiedzą!
— Brednie! Plotki! Wymysły! — burknął Dyzma. — Nie mieszajcie nas w te sprawy!
— Zobaczysz! Ot, kiedy brednie, to ustąp mi swych praw do spadku. Dam ci w tej chwili tysiąc rubli.
— Nie mam czego sprzedawać. Dajcie mi raz spokój! Utrapienie z tym spadkiem, który jest tylko w waszych głowach!