Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wasz stary posunął się bardzo temi czasy. Uważałeś?
— Rzadko bywa w fabryce, a ja rzadko w kantorze.
— Okrutna będzie awantura, gdy umrze. No, do widzenia!
Cmoknął na konia i oddalił się w stronę Lipowca, zupełnie uspokojony, że bytność Dyzmy przy zakręcie rzeki była prypadkową.
— Ten manjak pewnie tam odmawiał pacierze, a jam się omal nie zdradził. Ale Abel wie, czuję to, jeśli się dowie Glejberson, przepadliśmy. Gdyby to Fust prędzej umarł, a Rudolf sprzedał Holendry! Ale to być nie może. Kryszpinowie będą w tej sprawie. Franek mój, Elżunię dostać muszę. Dyzmę trzeba namówić na księdza, żeby nam nie bróździł. Podpisze zrzeczenie się z przyjemnością. W tedy pogadam inaczej z Brückiem. Ba! Gdyby Dyzma umarł, byłoby jeszcze lepiej, ale to byłby wielki los. Trudno, chłop jak dąb. Tamten prędzej może klapnąć, bo kaszle! W każdym razie interes ja mam w ręku; ze mną się będą ci wielcy rachowali. Ależ ten Fust trwa i trwa!
I tak pan dyrektor Lipowca, upojony świetną nadzieją, rósł w swem marzeniu, potężniał, zbierał miljony — i gdy wreszcie stanął przed swem mieszkaniem i stajennemu oddawał konia, zakończył w myśli:
— To wszystko wreszcie będzie moje!
I czuł się wielkim, bardzo wielkim mocarzem.