Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bienie, i nazajutrz szedł do pracy z wysoko podniesioną głową, z piosenką na ustach i swobodą w duszy.
W ten sposób minęła zima. W zegarowej monotonji fabrycznego życia dwa wypadki zajęły na długo myśli i języki.
W grudniu gruchnęła wieść, że panna Tony zaręczona z Maxem Brückem, a wnet potem odłożenie fabrycznego balu do Zielonych Świąt, do ślubu młodej pary.
Od dnia zaręczyn przestał Dyzma spotykać „pannę z pałacu“ na ścieżce do krowiarni; złożyła swe berło w ręce jakiejś importowanej z Łodzi ubogiej krewnej, starej, szpetnej Niemki, która była jeszcze skąpsza na mleko, a chciwsza na miedziaki fabrykantek. Max Briück przesiadywał prawie ciągle w Holendrach, lub asystował narzeczonej w Warszawie, a Olekszyc stał się samowładnym panem w Lipowcu.
Na Nowy Rok, w wielkiej cichości i jakby wstydzie, rozwiązała się spółka sklepu i oberży. W spólnicy tłómaczyli się małym zarobkiem, wielkim kłopotem, nieudolnością Millerowej, drożyzną dzierżawy — nie mówili tylko prawdziwego powodu, a mianowicie, że usunąwszy Dyzmę, nie wierzyli nikomu z pośród siebie i że nikomu się nie chciało pracować prawie bezpłatnie dla dobra ogółu.
Gdy Dyzma zobaczył pewnego dnia fury, zwożące napowrót do oberży Glejbersona z rodziną i manatkami, omal nie zapłakał. Stanął w oknie sali warsztatowej i patrzał długą chwilę na ten tabor. I naco się zdała jego praca, namowy, prośby!
Widok ten zatruł mir dzień cały, a wieczorem na dobitkę spotkał Millerową z dziećmi, tułającą się po osadzie jak błędną.
— Ot i sprawił pan! — zawołała nawpół ze łzami, nawpół ze złością. — Nie trzeba było mnie łudzić, namawiać, zwodzić... Przez te dwa lata jużbym przywykła do warsztatu, dzieci miałyby już miejsca. A teraz co? Dawnego mieszkania już nie dostanę, o chleb dla dzieci będę modliła pół roku. Sama na starość uczyć się warsztatu... To wszystko panu zawdzięczam. Bodaj pana ludzie nie znali i nigdy nie słuchali!