Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Noc była księżycowa, pogodna, mróz nieduży. Po chwili od strony osady ukazał się jakiś człowiek, idący powoli i ciężko. Gdy się zrównał z Dyzmą, stanął i spytał po niemiecku:
— Może mi dacie nocleg? Nie mogę iść dalej. Coś niedobrego dzieje się ze mną!
Zachwiał się i drżącą ręką za płot ujął. Dyzma poskoczył i wpół go objął.
— Chodźcie! — rzekł, prawie go niosąc do drzwi.
Wprowadził go do kuchenki, posadził na zydlu i babkę zawołał.
Obcy oparł głowę o ścianę, zbladł, pot mu na czoło wystąpił. Bez słowa poruszył ustami i zemdlał. Gdy się ocknął, leżał już rozebrany na posłaniu Dyzmy. Chłopak mu octem zmywał głowę.
— Co wam takiego? Może doktora? — spytał.
— Nie chcę doktora, nie, tylko dajcie mi tu leżeć, odpocząć. Głowa mi pęka, ręki podnieść nie mogę. Może umrę... Jak wam się zdaje?
— Wcale mi się nie zdaje. Będziecie zdrowi. Jeść wam dać?
— Nie, ale pić, pić!
Dyzma dał mu herbaty, napoił jak dziecko.
— Wy służycie w Holendrach?
— Tak, mechanik.
— Jakże wasze nazwisko?
— Kryszpin.
— O, wyście pierwszy chrześcijanin, którego spotykam. Całą osadę przeszedłem, nikt nie zechciał dać noclegu. Z oberży Żyd wyprosił, bom chory; myślałem, że zmarznę. Bóg mi was zesłał! Kryszpin, Kryszpin! — O, zapamiętam!
Gorączka go opanowywała, mówił urywano.
— Ja, Abel, berlinki mam, umówiłem się w Lipowcu, do miasteczka idę przystań opatrzyć. O, ale chyba tu mi przystań! Umrę... Mam tysiąc rubli, zaszyte w kamizelce. Jak umrę, schowajcie, to wasze. Nikogo swego nie mam!
— Będziecie zdrowi, zaraz doktora sprowadzę.
— Dajcie pokój! Oj, moja głowa!