Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

który brał na siebie, ani pełnej swobody względem babki.
Męczyło go to nieznośnie, a nie miał narazie dość woli, aby otrząsnąć się z pewnej apatji i zmęczenia, które go opanowało.
Wreszcie fizyczny wysiłek go zmógł, zasnął. Nazajutrz zobaczyła go babka zaledwie wieczorem.
— Gdzieżeś był?
— W Lipowcu, odniosłem zadatek.
— Pan Brück się gniewał?
— Snadź go Olekszyc uprzedził, bo się nie zdziwił. Powiedział tylko, że z tego wnosi, iż nie jestem Niemcem.
Staruszka przerwała prasowanie ubogiej wyprawki Elżuni i spojrzała na niego.
— Ubodło cię to?
— Nie.
— Więc wiesz już teraz kim jesteś?
Ucałował jej ręce i zajrzał do garnków.
— Jeść mi się chce. Cztery mile uszedłem, a tam już mi nie dali obiadu.
— Swój obiad znajdziesz w piecyku. Ja myślę pojutrze wyjechać, korzystając z opieki Olekszyca i łagodnego powietrza. Zabawię dni dziesięć. Ty jutro już pójdziesz do fabryki?
— Pójdę. Dosyć mitręgi!
Wyglądał rzeźwiejszy i spokojny.
— Dzisiaj zrób jaki porządek z książkami! Cały dzień dopominali się o nie ludzie.
— Zaraz ich uspokoję. Franku, chodź-no do pomocy! Potem rozniesiemy pakiety.
Zabrali się żwawo do dzieła i po godzinie wybrnęli z zaległości. Potem obaj wyszli, i już staruszka nie słyszała, kiedy wrócili.
Dzwonek o szarym świcie zastał Dyzmę na nogach, w bluzie roboczej, na ścieżce fabrycznej.
Mgła była gęsta i przejmująco chłodna.
W przedsionku Dyzma zatrzymał się chwilę, czekając na Micińskiego. Chmary dziewcząt i kobiet mijały go, idąc do przędzalni i warsztatów, gwarem napełniając pustą jeszcze fabrykę.