Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Milczałbyś! Nie Olekszyca się radź, ale swej babki, jak dotąd.
— Babka też co postanowi, tak będzie.
Zwrócili się do staruszki, która na uboczu siedząc, oczu z Dyzmy nie spuszczała.
— Prosimy pani o ostatnie słowo! — poczęli wołać.
— Moi drodzy, jeśli on wam użyteczny i miły, niech wam służy! — rzekła z uśmiechem. — Tylko was o jedno poproszę. Nieporozumienia być mogą, kwestje i spory być muszą. Więc przez pamięć tego dnia załatwiajcie je zawsze szczerze. Niech on pierwszy wie, o co go posądzają, co mu zarzucają.
— Na to zgoda! — zawołał Skin.
— Słowem ręczymy! — potwierdzili inni.
— A ja wam natomiast przysięgam, że nigdy nie będę myślał o sobie! — rzekł Dyzma uroczyście.
Powstało zamieszanie, gwar i uściski. Nie pomogły protesty Kryszpinowej, posłano po piwo i zakąski. Wieść o sejmiku gruchnęła po osadzie. Zbierało się coraz więcej gości. W mieszkaniu wrzało, jak ulu.
Pod wieczór zebrała się i młodzież, niewiadomo skąd i kiedy znalazła się kapela, i kiedy w sypialni starsi toczyli obrady nad oberżą, w kuchence zaczęto tańce na wielką uciechę Elżuni i Janka Skowrońskiego.
Przeciągłe sygnały stróżów nocnych oznajmiły dziesiątą godzinę.
— Trzeba się rozchodzić, gasić światła! — zauważył Skin, ale go zakrzyczano.
— Dziś nasze święto. Pozasłaniać okna i niech młodzież hasa! Niech nam żyją Kryszpinowie!
Późno w noc, gdy nareszcie Dyzma został sam, pomimo zmęczenia, nie zabierał się do spoczynku, ale siedział na brzegu posłania zgarbiony, osowiały, wpatrując się bezmyślnie w leżącą przed nim służbową książkę.
Czuł, że coś się w nim zwichnęło, czy połamało, że nie mógł czuć pełnej radości ze zwycięstwa, odniesionego zeszłej nocy, ani pełnego zajęcia obowiązkiem,