Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go przeprowadzał, gromadka ludzi zbliżała się do mieszkania Kryszpinów.
Olekszy spojrzał na nich.
— Cóż to za jedni? — spytał zcicha.
— Starszyzna! — odparł Kryszpin lakonicznie.
— Aha, mniemani przyjaciele. Ńo, bywaj zdrów, wstąpię po Franka pojutrze.
Bryczka ruszyła, a Dyzma ją, oczyma przeprowadził, ogarnięty falą zniechęcenia, smutku i goryczy. Potem ze zwieszoną głową wrócił do domu.
Starszyzna już siedziała wkoło stołu w kuchence. Powitał ich bez zwykłej słonecznej wesołości i usiadł na brzegu swego posłania, szukając w głowie, od czego rozmowę zacząć.
Skin wybawił go z kłopotu.
— Cóż, panie Dyzma? Byłeś w Lipowcu?
— Byłem. Zgodziłem się za kontrolera.
— No, a cóż będzie z chórem i kapelą, z czytelnią, a szczególnie z oberżą?
— Wszystko iść będzie swoim trybem. Każdy może mnie zastąpić.
— Tak, ale kto zaczął, kończyć powinien! — dorzucił Balcer.
— No, a my wcale nie chcemy, żebyś się przenosił do Brücka! — zawołał energiczny Miciński.
— Kiedyż mnie pan Fust trzymać nie chce!
— Nieprawda! — wtrącił Balcer. — Pan Fust wcale nie wie, żeś się uwolnił, a ja ci oto przynoszę twoją służbową książkę.
Chłopak popatrzał na czerwoną okładkę.
— Zgodziłem się w Lipowcu — szepnął. — Co sobie pan Brück o mnie pomyśli?
— Co tobie, Dyzma? — rzekł Skin. — A toś od wczoraj do siebie niepodobny! Jakiś obcy i nieprzyjemny...! Sprzykrzyło ci się z nami?
— Uchowaj Boże, ale się tak dziwnie wszystko poplątało! Olekszyc mnie straszył, że wam nie dogodzę, że nie dam rady, że się kiedyś zwrócicie przeciw mnie, że mnie sądzić i podejrzewać będziecie. Lęk mnie opadł...