Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pierwszy raz w życiu chłopak popatrzał na nie uważnie; spostrzegł, że były różne: ładne lub nie, stare łub młode. Pierwszy raz poczuł dla nich zajęcie i ciekawość i poczuł też, że one, mijając go, zerkały także, oglądały się czasem drugi raz, szeptały coś do siebie, oczyma go wskazując. Zdjął go jakby wstyd i zakłopotanie. Głębiej się wcisnął we framugę i począł dla pozoru narzędzia swe sortować.
Nagle jedna zatrzymała się przy nim.
— O, a ja pana wyglądałam tyle dni! — zabrzmiał śmiejący się, śmiały głos. — Pletli po fabryce, że pan już nie wróci...
Obejrzał się. Dziewczyna była bardzo piękna, smagława, zgrabna, córka ślusarza. Znał ją tylko z widzenia.
— A na cóżem pannie Teofili potrzebny? — zagadnął.
— O, choćby do popatrzenia, to miło! — odparła, zerkając zalotnie na niego. — A może mi pan narządzi warsztat? Drugi tydzień doprosić się u pana Micińskiego nie mogę, żeby go obejrzał. Toć zguba, mnie płacą od sztuki. Za Millera było inaczej. Miciński to ino patrzy warsztatów swoich przyjaciółek. Narządziłby i mnie, gdybym go chciała, ale żem mu na głupstwo, co mi rzekł, nawymyślała, zaklął się, że mnie ukarze.
— Kłamiesz! — rozległ się za nią głos Micińskiego. — Plotki nosisz i uczciwej nitki na nikim nie zostawisz! Tyle było spokoju w warsztatach, ile ciebie nie było.
Rozgniewany był widocznie, że spór wytoczono przed Dyzmą, i niespokojnie śledził wyraz jego twarzy. Dziewczyna, rozdrażniona do żywego, nie ustąpiła, czując się w prawie i prawdzie.
— Ja nie kłamię, a w warsztatach było cicho i zgodnie, póki pan nie został mechanikiem. Miller nie robił różnicy, a pan nałożył na nas niewolę i przymus. Jeśli pan mi warsztatu nie narządzi, pójdę ze skargą do samego dyrektora i powiem, co się tu dzieje.
— Milczeć! — burknął Miciński. — A ja ci zapowiadam, że za takie pogróżki nie dwa tygodnie, ale sześć poczekasz na warsztat.