Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— On nie zrobi, ale ten jego przeklęty technik i Żyd rychło go nauczą. Niech ojciec na drzewo lipowieckie nie rachuje już!
— Cóż więc robić?
— Zawsze jedno radzę: Sprzedać Holendry.
Tony spojrzała na brata. Projekt ten jej się nie podobał. Gdyby tak się stało, może ojczym skwitowałby ich sumą matczyną. Nieruchomość zawsze pewniejsza.
— Brück i w tem nam bróździ! — rzekła. — Nowy nabywca zrozumie, czemu zbyć chcemy.
— Mam ja lepszy sposób! — ozwał się stary z namysłem. — Powinieneś z Herthą się ożenić, Rudolfie.
Młodzieniec wzdrygnął się, ale zaraz nie odpowiedział.
— To żaden interes. Brück daje pół miljona posagu, nie Lipowiec. Wziąłbym tę suchotnicę i musiałbym ją trzymać we Włoszech. To nam paliwa nie dostarczy.
— Nie podoba ci się Hertha?
— Bynajmniej, ale o to mniejsza, tu chodzi o interes. Więc w takim razie tylko ślub Tony z Maxem rozwiązałby kwestję.
— Zapewne, ale to już nie w naszej mocy! — westchnął Fust.
— Tak, tylko w mocy Tony! — mruknął Rudolf.
— Myślisz? Max o niej myśli?
— Tego nie wiem, ale Max potrzebuje pieniędzy, ma długi, których stary już nie chce płacić. Stary zaś oddałby mu Lipowiec, gdyby się miał żenić, bo mu ten interes za wiele czasu zabiera, a ma inne na widoku.
— Kto ci to mówił?
— Max sam. Przecie on żadnej swej myśli dla siebie nie chowa.
— To jest świetny plan. Cóż ty na to, Tony?
— Ja nie wiem, ile mi ojciec daje? — spytała urzędowym tonem.
— Trzykroć gotówką.
Dziewczyna pokraśniała.