Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
V.

Lipowiec powstał i rósł do kolosalnych rozmiarów, ogromem swoim pogrzebując stare Holendry. Stosunki między obu domami zawiązały się zażyłe, odwiedzano się często, witano przyjacielsko, ale stary Fust patrzał nieufnie na potężnego współzawodnika; nie wystarczał do uspokojenia go przyjazny, sąsiedzki stosunek. Projekt wspólnego tartaku rozchwiał się, cofnął się stary Brück po naradzie ze swym technikiem Olekszycem i komisantem Glejbersonem, a na drugi rok podniesiono Holendrom cenę drzewa opałowego.
Był to pierwszy złowrogi sygnał konkurencji; zastraszył on mocno Fusta. W dzień zawarcia kontraktu raz pierwszy zwierzył się ze swych obaw pasierbowi. W gabinecie byli we troje tylko.
— To zły znak! — rzekł. — Mogą nas zrujnować, jeśli zechcą, paliwem.
— Phi... nie! — odparł Rudolf. — Możemy drzewo zastąpić węglem.
— I zbankrutować przez węgiel. Porachuj ceny i przewóz, nie mówiąc o zmianie palenisk. Będziemy dokładali do produkcji przy obecnej stagnacji.
Rudolf chwilę rachował, myślał, wreszcie rzekł.
— A jednak na miejscu Brücka jabym wcale opału nie zbywał, bo lasów jego nie wystarczy dla dwóch fabryk na lat dziesięć.
— To też może ostatni rok mamy drzewo z Lipowca.
— Nie, tego nie zrobi. Za ciężki umysł. Będzie nas cisnął ceną.