Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Moja babka każdemu rada. Prosimy panią!
— Pan do nas nigdy nie zachodzi?
— Owszem, byłem parę razy, ale panny Teofili nie zastałem.
— Aha, takie moje szczęście! — zaśmiała się. — Ale skoro mi pan nie broni odwiedzin, to przyjdę sama posłuchać pana. Po takiej mowie człowiek jak po spowiedzi.
Zatrzymała się i niezgrabnie podała mu rękę.
— Do zobaczenia jutro! — rzuciła, otulając się chustą i odchodząc w stronę swego mieszkania.
— Do widzenia! Dobrej nocy! — odparł.
Pamięć tej rozmowy prędko się zatarła.
W domu zastał gorączkowy ruch pakowania do podróży i zamętu, gdyż Olekszyc uprzedził ich przez posłańca, że wstąpi po Franka rano, w przejeździe, i zatrzymywać się nie ma czasu. Więc noc ta zeszła bezsennie, na rozmowach, polecaniach, prośbach i łzawych uściskach. Dyzma ani się spostrzegł, gdy dnieć zaczęło. Tedy zmusił dzieci do snu, a z babką gawędził do dzwonka. Pełni wątpliwości i wahań, oddawali Franka Olekszycowi, pełni bólu rozstawiali się ze szczebiotem Elżuni. Ciężka to była noc, ciężkie ostatnie rozstanie. Gdy dzwonek się rozległ, chłopak głucho stęknął i żałośnie spojrzał na babkę.
— Idź do pracy, a ich uściśnij i Bogu oddaj! — rzekła zcicha. — Ja wrócę za dni dziesięć.
Ucałował tędy Elżunię i długo na śpiącego Franka patrzał, potem czapkę na oczy nacisnął i poszedł do roboty.
Gdy przyszedł na obiad, zastał już gniazdo puste i głuche. Dzieci odleciały w świat szeroki, wyzwoliły się z pod jego opieki i starania. Zrobiło mu się tak smutno w duszy, jakby je pogrzebał i stracił na wieki, jakby przeczuł przyszłość...