Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mój Boże! Pan tutaj! — wyjąkał, ręce składając.
— To mniej dziwne, niż to, że ty tutaj! Wstydź się, chłopcze! Czyś oszalał? Ja wiem, że ty jeden możesz sąd objaśnić. Przecie we mnie nie wmówisz, żeś ty był sprawcą. Jeśli sobie i mnie dobrze życzysz, dopomożesz prawdzie!
— Na Boga przysięgam, żem nic nie widział. O panie, jam tylko z przeczucia ostrzegał. Całe miasteczko było oburzone, bałem się wypadku. Gdym ratował, myślałem, że żyje, że ktoś złośliwy figiel popełnił!
— Kłamiesz! Znasz sprawcę. Powiedz: To Abel sam uczynił?
— Nie wiem panie. Nie godzi się nam posądzać. Bóg wie!
— Ależ człowieku, tymczasem ciebie mogą męczyć miesiące, lata...
Dyzma spoważniał, spojrzał mu głęboko w oczy.
— Wiem, panie, ale myślę, że te miesiące, czy lata porachowane mi będą w bożą służbę. Na świecie nie mam obowiązków, nikomu już nie jestem potrzebny. Tutaj spokojnie i cicho. Nieszczęśliwy ten, który popełnił czyn, za który mnie więżą; ja — nie!
— Oszalałeś! Niewola to zawsze męczarnia, a zatajanie przestępcy to występek przeciw wszelkim prawom.
— Modlę się za nim, by mu sumienie kazało grzech wyznać. Jeśli to uczyni, będzie mu darowanem, choćby go sąd skazał. Jakie ja mam prawo rozporządzać cudzem sumieniem?
— Chłopcze, ja ciebie stąd wezmę na porękę. Nie chcę, aby ktoś za mego syna cierpiał niewinnie.
— Kiedy ja nie cierpię, panie. Mnie w duszy lekko i spokojnie. Gdyby ludzie wiedzieli, jakie szczęście daje ofiara, wydzieraliby sobie moją teraźniejszą dolę.
— Ależ ciebie skazać mogą!
— To i co? Im dalej pójdę, im głębiej, tem bliższy będę swego celu. Dziękuję panu za życzliwość, ale mi nic nie trzeba.