Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niedoczekanie! — oburzyła się. — Ona go Dyzmie oddała. Nie ustąpimy.
— Ale! Ojciec prawo ma!
— Taki ojciec! Nie będzie chciał, ni śmiał!
— Nie wiem! — pokręcił głową Skin. — To dziecko — to może Holendry.
Pod wieczór Elżunia wpadła w gorączkę. Rysy się zmieniły, głos ochrypł. Miała malignę i gadała bez związku.
Wyprawiono drugą depeszę do męża, bo go wciąż wołała z rozdzierającym serce żalem i tęsknotą.
Tak w męce przeszła noc i dzień. Pod wieczór uspokoiła się, przestała majaczyć. Było już zupełnie ciemno, gdy powóz zajechał przed dom. Dyzma wyszedł i drzwi otworzył.
Spojrzeli na siebie z Rudolfem, nie jak wrogowie, ale jak ludzie jednako nieszczęśliwi.
— Żyje? — zagadnął głucho Rudolf.
— Żyje, wzywała wciąż pana! — odparł Dyzma. — Ale teraz nie wiem, czy już pozna. Mnie już nie widzi...
Cicho wsunął się Rudolf do izby. Jedna lampka oświetlała umierającą. Obecni na jego widok wysunęli się wszyscy; tylko Dyzma usiadł przy lampce i zatopił się w modlitwie.
Rudolf stanął wprost jej twarzy i patrzał z pod brwi z jakąś tępą rozpaczą. Nigdy nie myślał, że tak się skończy, i teraz dopiero może zrozumiał i ją, i siebie, i to, co złego uczynił, i co traci. Łez nie miały jego oczy, ale dusza zabolała pierwszy raz w życiu.
Wtem ona rozwarła powieki, wpatrzyła się w niego długo, łowiła myśl już ulatającą. Poznała go wreszcie, bo chciała się uśmiechnąć, poruszyła ręką.
— Rudi! — wyszemrała łagodnie.
Osunął się na kolana przy niej, i coś, jakby ryk, wydarło mu się z piersi.
Z wielką trudnością dotknęła ręką jego głowy.
— Rudi — powtórzyła żałośnie — daruj mi! Nie umiałam ciebie kochać... Źle ci było ze mną... Schodzę ci z drogi... Przebacz mi!
— Nie mów tak! — wyszeptał głucho.