Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóż ty — myślisz? — spytał go stary kasjer! — To zgroza! Zbogaci się bardzo pan Fust, krzywdząc wdowy i sieroty! Ot nauka dla nas, żeby pieniądze trzymać i zbierać! Dziś Millerom, jutro naszym rodzinom nędza zajrzy przez okno, i mojej starej i dzieciom każą iść do warsztatu!
— Pana Fusta sądzić, nie nasza rzecz. Próżne gadanie i gorycz tylko w sobie wytwarzamy. Raczej, jak Werner mówił, w opiekę wziąć sieroty, byt im obmyślić.
— Cóż radzisz? Składkę?— ktoś zagadnął.
— Składka to złuda, jałmużna, nie opieka. Tu trzeba gruntownej pomocy, dać im do rąk kapitalik, by sobie coś obmyślili, albo dać chleb do rąk.
— Kapitalik! — zaśmiał się ironicznie Szuster folusznik. — To chyba rozbijemy kasę pana Balcera w kantorze.
— Czemu? Można mieć zaraz dwa tysiące rubli — odparł Dyzma, podnosząc głowę.
— Jak? — spytali wszyscy ciekawie.
— Podziękować za bal, a poprosić o pieniądze.
Nastała chwila zdumienia, i wnet hałaśliwe okrzyki za i przeciw.
— Zwarjowałeś! Córki i synowie nas ukamienują, a i ciebie też!
— Spróbuj namówić do tego tłum! Rozdepczą cię...
— A jednakże to jedyny sposób. Bez balu obejść się można. Tyle biedy!
Tu magazynier Miciński rzekł decydujące słowo:
— Wymyśl inny figiel, Dyzma, bo magazyn już pełen wódki, piwa, wina, mięsiwa, a pieczywa już rozpoczęte. Pan Ulm już pieniądze wydał.
— Aaa! Szkoda! — zawołali teraz unisono.
Szli znowu, hałaśliwie dysputując, aż gdy wkraczali w obrąb fabryki, Dyzma rzek
— Gdyby nasza oberża i sklep doszły do skutku, Millerom dalibyśmy posadę i chleb. Tymczasem muszą iść do warsztatów.
Na to rozległo się milczenie, aż Schuster się odezwał: