Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż z tego? Może napisać nowy...
— Nie napisze. Kryszpinów ja dopilnuję.
— Pilnuj-że, bo ja się boję!
Rudolf powtórnie ramionami wzruszył. Nie kochał on siostry, jak nie kochał nikogo, ale interesów jej pilnował jak własnych; ufała mu bezgranicznie.
Rozmowę przerwało wejście Fusta.
Tony podała mu natychmiast fajkę i piwo. Rudolf przysunął gazety. Wieczorne te godziny spędzali zwykle razem. Mężczyźni rozmawiali o interesach i cyfrach, dziewczyna szyła, słuchając uważnie.
Rzadko się wtrącała do rozmowy, ale cyfry rozumiała doskonale, stan interesów fabryki umiała na pamięć.
Praca i cyfry zajmowały jej życie, trzeźwość i proza stanowiła treść istoty. Była boginią tego ogniska domowego, w którem chłód panował; bogini nie miała skrzydeł u ramion, ni aureoli nad piękną głową młodzieńczą.
Gwarzyli tak z godzinę, gdy lokaj drzwi otworzył i oznajmił:
— Skin powrócił z Warszawy.
Fust się wyprostował i poczerwieniał, panna Tony obejrzała się żywo. Rudolf spokojnie gazetę odłożył i rzekł:
— Powiedz, że idę zaraz do kantoru!
— Może tutaj raczej? — mruknął Fust.
Rudolf zaprzeczył głową.
— Kantor teraz pusty, będzie tam najswobodniej.
— Więc chodźmy! — odsapnął Fust, jakby po zmęczeniu.
— Pójdę i ja — rzekła Tony, mimowoli niespokojna i bardzo ciekawa.
Noc była ciemna i do kantoru kroków kilkaset. Szli prędko, nic do siebie nie mówiąc. Pomimo spóźnionej pory i deszczu, snuły się po drodze ciemne postacie, usuwając się śpiesznie na widok właścicieli.
Kierowali się wszyscy jednakże w stronę kantoru, który się w tej chwili oświetlał. Bryka, którą wożono towary, stała przed gankiem, a na pół drogi znalażł się Skin i powitał z uszanowaniem właścicieli.