Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To dobrze. Du bist brav!
— Braw to jestem, ale niech pan mi pięścią nie wygraża. To zbyteczne.
Ton jego miał w sobie coś tak stanowczego, że Tiede nagie przypomniał sobie wszystko, co od tygodnia gadano w fabryce o Kryszpinach, i pohamował się.
Zamruczał coś niewyraźnie, ale do wieczora nie odezwał się już grubjańsko do swego pomocnika.
Dyzma pracując rozmyślał, co też porabia babka w starym młynie.
Musiała się też dowiedzieć, że pieniądze otrzymają za miesiąc, a produkty spożywcze za trzy dni, i pewnie medytuje, jak przebędą te trzy dni, a głodna Elżunia płacze. On sam na to sposobu nie znajdował w głowie, która jednakże przez lata przebytej biedy wydoskonaliła się w pomysłowości.
Głód mu dokuczał, niepokój dręczył, ale dobry humor przewyższał wszystko, i smarując swą machinę, Dyzma nucił półgłosem.
Nareszcie dzwonek oznajmił siódmą godzinę i rumor się rozpoczął radosnego powrotu do domów. Tiede narzędzia swe sprzątnął do szafki, machinę zatrzymał i uciekł, jak od pożaru.
Dyzma miał także ochotę drapnąć, ale przemógł się, aby być wiernym postanowieniu: pierwszy do roboty, ostatni z roboty. Wytarł machinę, jak lustro, stancję zamiótł, ściany okurzył, krzątał się, wciąż nucąc.
Palacze zagasili kotły, wielki gmach ciemniał, bo gaszono lampy, wszyscy odeszli. Rozległ się brzęk kluczów i głosy majstrów pod ścianą. Lampucer wszedł gasić ostatnią lampę. Wtedy Dyzma raz ostatni na machinę spojrzał i wyszedł zadowolony.
Policjant fabryczny odbierający klucze od stróżów, zajrzał mu w oczy.
— Skąd tak późno?
— Porządkowałem — odparł wesoło, ruszając w stronę starego młyna.
Droga szła mu obok pałacu.
Noc była czarna, deszcz padał i mroził do kości, okna świeciły jasno, i Dyzma, zajrzawszy mimochodem,