Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Miałem wrócić rano, ale uciekłem, żeby z babunię pomówić. Ilem ja przeżył w tym dniu! Czym ja marzył pierwej, czy marzę teraz? Brück mnie przyjął jak syna, rozmawiał jak z równym, ugościł przy swym stole. Jeszczem ja takiego świata nigdy nie znał... Wyszedłem z niego...
Umilkł, zawahał się i dodał:
— Ale ten świat może moim zostać napowrót. Dziwnie mi tam było swojsko.
— Jaki świat, dziecko?
— Ten wielki, potężny, piękny!
— Skądże wiesz, jaki on? Widziałeś go tylko, a nie poznałeś. Każdy świat jest piękny lub nędzny, to zależy od ludzi.
— Ale na szczycie będąc, dalej się widzi, więcej zdziałać można. Na szczyt się idzie odwagą i zdolnością, czynem dobrym i zasługą.
— Najwyższy szczyt jest ten, na który się — wznosi, depcąc samego siebie.
— Babuniu, czyż jedno nie może być z drugiem?
— Może, ale nie dla ciebie.
— Dlaczego?
— Dlatego, żeś postawiony na innej drodze. Co ci się roi?... Powiedz!
— Mnie się nic nie roi, ale widzę przed sobą drogę, karjerę, przyszłość.
— Mówże wyraźniej! Słucham cię i nie rozumiem.
— Brück daje mi świetną posadę.
— Posada to nie droga.
— Będę u niego miał łaskę i uznanie.
— Łaska to nie karjera.
— Dosłużę się stanowiska i pozycji.
— Stanowisko i pozycja to nie przyszłość, to tylko doczesność.
Dyzma zerwał się i przeszedł się parę razy po pokoju.
— Babunia mnie nie rozumie — szepnął.
— Ale ty mnie rozumiesz.
Zapanowało milczenie. Nagle chłopak stanął.