Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czekając na ciebie. Będzie prowadził roboty techniczne w Lipowcu. W jego fabryce bierze pan Brück machiny. Teraz zabawi tylko parę dni i wraca. Zabierze z sobą Franka.
Zdziwiła się, że chłopak wbrew swej naturze nie ucieszył się gorąco z tej dobrej wieści. Słuchał zapatrzony w ziemię, i bąknął tylko:
— Ano... to się składa.
— Jeszcze mam jedną wielką nowinę! — rzekła, sięgając do kieszeni. — Otrzymałam list od mojej ciotecznej siostry z Krakowa.
— Od tej zakonnicy?
— Tak. Pisze mi, że przyjmie Elżunię do pensjonatu bezpłatnie.
— Elżunię! Nie będziemy mieli dzieciaka! — zawołał.
— Jak zechcesz — odparła poważnie, podając mu list.
Przeczytał go przy lampce i długo patrzał na litery, jakby ich się uczył na pamięć. Wreszcie westchnął głęboko, list złożył.
— Musimy się rozstać! — rzekł żałośnie.
— To była też moja myśl! — potwierdziła staruszka. — Elżunia nie powinna tu zostać i nie powinna tu wrócić, aż dojrzeje zupełnie.
Ton uroczysty zastanowił Dyzmę.
— Dlaczego?
— Bo nikt z nas nie ma siły nad nią. Zanadto ją kochamy, a ona będzie bardzo piękna i jest nadzwyczaj wrażliwa. To zapamiętaj, i gdybym rychło umarła, ty jej stamtąd nie zabieraj. Świat i ludzie będą jej zgubą.
Umilkła chwilę i znowu zaczęła:
— W liście były pieniądze dla nas na drogę. W przyszłym tygodniu odwiozę ją do Krakowa.
— Tak prędko! — westchnął, ale nie śmiał protestować.
Osunął się znowu do kolan babki i umilkł. Ona położyła ręce na jego czole.
— Co ci? — spytała. — Głowa ci plonie jak w gorączce, i wróciłeś tak późno.