Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przed wieczorem spytał o Rudolfa. Oznajmiono mu, że przyjedzie nad ranem.
Umilkł, niepokój przemknął mu po twarzy.
— Rad ranem, to dobrze! Idźcie spać wszyscy! Niech tu Skin przyjdzie!
Przybyłemu nic nie rzekł, ale ten z oczu zrozumiał, że chce z nim sam zostać, i ofiarował się czuwać przy chorym noc całą. Zmęczona kuzynka Truda chętnie na to przystała, odszedł felczer i najęta dozorczyni.
Chory jakby spał. Po północy Skin zdrzemnął się, ukołysany ciszą; słychać było na dworze monotonne spadanie deszczowych kropel.
— Skin! — zawołał szeptem Fust.
Stary się ocknął i aż się przeraził gorączkowym wyrazem twarzy chorego.
— Kryszpinowa żyje?
— Żyje jeszcze, ale bardzo słaba.
— Widziałem ją tylko co... Razem pójdziemy. Która godzina?
— Pierwsza.
— O, to już czas... Rudolf będzie nad ranem. Skin, Dyzma się o mnie dowiadywał?
— My wszyscy o panu myślimy.
— Wy Dyzmę skrzywdziliście niesłusznie. On ode mnie nigdy nic nie miał i mieć nic chciał. Jabym go chciał przed śmiercią zobaczyć. Nie prawdaż, jaki on do matki podobny? Moja Ania!.... Skin, sprowadź mi Dyzmę zaraz!
— A jakże pan sam zostanie?
— Zostanę. Z łóżka nie ucieknę przecie. Członki już nie moje. Powiedz mu, że ja go proszę, aby zaraz przyszedł. Przyprowadź go! Mnie się spieszy. Mój kurs spada bardzo szybko; jutro będę szmatą bez wartości. Idź, idź! Nikogo nie budź, niech śpią!
Skin pocichu wysunął się z pokoju.
Fust myślą szedł krok w krok za nim. Do Kryszpinów był kurs daleki i bardzo ciemna noc. Skin się potykał na kamieniach, opanowany niepokojem prawie biegł, w głowie mu szumiało. Nareszcie ujrzał światełko w ostatnim domu i wszedł. Drzwi były niezaryglowane. Nie bali się złoczyńców biedacy...