Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— On zabił? To niepodobna! Dlaczegóż on! Może mąż tej kobiety?
— A nie! — odparł Olekszyc. — Abel o wszystkiem wiedział, tolerował, sprzedałby żonę. Pan Brück obiecał mu nowy holownik. Marzył tylko o tem. On teraz pewnie przeklina mordercę, który mu zepsuł interes.
— A pan wiedziałeś o tem wszystkiem i dopomagałeś? Rola najnikczemniejsza na świecie! — burknął stary, w którym gniew poczynał buczeć i szukać ofiary.
— Wiele ten cierpi, kto służy! — westchnął Olekszyc.
— Kto prawy, wspólnictwa rozpusty cierpieć nie będzie.
Olekszyc poczerwieniał, obrażony.
— Za taką psią służbę, com tu miał tyle lat, dziwnie mi pan płaci. Syn pański, oprócz rozpusty, nic nie czynił. Bezemnie nie miałby pan Lipowca dotychczas.
— Ale miałbym może syna, gdybyś pan dobry, nie zaś zły wpływ miał na niego. Usługi pańskie były szczodrze opłacane.
— Tak pan sądzi, a ja przeciwnie. Odrzuciłem temi czasy kilka świetnych propozycyj, przez życzliwość dla pana.
— Następnej świetnej propozycji możesz pan nie odrzucać. Mogę w każdej chwili uwolnić pana od psiej służby.
— Zatem proszę mnie uwolnić natychmiast. Komu mam zdać posadę?
— Mnie samemu.
— To najlepiej. Rychło przyjdzie dzień. gdy na dyrektora nie będzie stać Lipowca. W chudej farze sam pleban dzwoni!
Roześmiał się szyderczo i wyszedł.
W pół godziny potem do biura wpadła Tony, zasapana z wrażenia.
— Pan oddalił Olekszyca! Zginiemy bez niego! Takiemu zdolnemu człowiekowi można wiele wybaczyć.
— Pani mu nawet wybaczała podjudzanie bezustanne złych nałogów Maxa! — rzekł ostro stary. —