Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dreszcz przeszedł po ciele Dyzmy.
— Mąż rzadko bywa w domu! — rzekł.
— Chociażby. Twoja troskliwość jest dziwna. Z wieczora przepowiadałeś nieszczęście, w nocy wydobyłeś topielca z wody. Wiesz, że on był uduszone przed wrzuceniem do rzeki. Czem dowiedziesz, żeś tego sam nie uczynił?
— Ja! — chłopak zatoczył się i za głowę porwał. — Mój Boże, ja go ratować chciałem!
— Przed czem? Przed kim?
— Przed... przed... wodą — zająknął się.
— Więc zaprzeczasz, jakobyś był sprawcą mordu?
— O Jezu! — jęknął.
O ścianę się oparł, długą chwilę milczał, potem począł płakać.
Ale żal nad sobą trwał krótko. Napłynęła mu do duszy fala bohaterskiego poświęcenia, żądza ofiary, zawziętość do cierpienia niewinnie. Łzy zaschły. Wyprostował się, zmężniał i spojrzał prosto w oczy sędziego.
— Ja żadnej krwi nie mam na sumieniu! — rzekł. — Jeśli pozory mnie skazują, będę cierpiał. Więcej nic nie powiem. Może mnie pan sądzić. Wyjaśniać sprawy ja nie będę.
— Będziesz aresztowany. Nie wiesz, co jest więzienie. Radzę ci życzliwie, powiedz prawdę!
— Powiedziałem, żem niewinny. To wszystko, co rzec mogę!
I nie powiedział też nic więcej, a po śledztwie nie wrócił do Lipowca. Zamknęły się za nim rygle więzienia i zginął, jak kamień, rzucony we wodę.
Do Lipowca zjechał Brück stary, rażony jak gromem żałobną wieścią. Syna już znalazł w grobie; w milczeniu głuchego buntu wysłuchał szczegółów wypadku. Jechał z Florencji, gdzie Hertha gasła powoli, ale beznadziejnie. Los go tak chłostał, a w nim te ciosy budziły zaciekłość dziką przeciw potędze wyższej nad jego miljony, niedostępnej, a strasznej w swej bezwzględnej sprawiedliwości. „Za skarby — nieszczęście!“ — zdawała mu się mówić.
Gdy dowiedział się o aresztowaniu Kryszpina, zdziwił się, nie wierzył.