Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

licu jej, pełnem brózd, snuły się rzewne uśmiechy, które mgłę łez przesłaniały chwilami oczy.
Raz pierwszy Dyzma mówił tak stanowczo swe credo, nie jak dziecko i nie jak człowiek słaby i zależny — i nie jej, ale człowiekowi obcemu i niechętnemu. Może dawniej, gdy dla prac rozlicznych i planów swych potrzebował sankcji większości, przemilczałby cokolwiek, nie dopowiedział, ustąpił, aby nie drażnić. Teraz odosobniony, odtrącony, czuł się zupełnie silnym i swobodnym.
Balcer czasami uśmiechał się ironicznie, czasami czerwieniał z gniewu, ale nie śmiał głośno się spierać.
— Jeżeli zechcesz swoje zasady rozgłaszać, czytelnia się rozdwoi albo upadnie! — rzekł.
— Nie lękaj się! Nie mam gdzie rozgłaszać. Do szynku Glejbersona nie pójdę, bo chociem prosty fabrykant bez wykształcenia, nie bawią mnie rozpusta, karty i wódka. Do nas zaś nikt nie przychodzi, bośmy szpiegi pana Fusta i wrogi fabryki.
— Bardzoś zawzięty i mściwy!
— Ja? Gdzież to zauważyłeś? W prześladowaniu, które znoszę od dwóch miesięcy, mam pociechę niewinności, więc nawet nie mógłbym być zawziętym. Rozumiem, że intrygi was oślepiły, i daruję z całego serca. Tylko już działać nie chcę, bo pojąłem, że dość mi pracy z sobą samym.
— I z chóru się usuwasz?
— Tak, bo i tam z rozrywki uczyniła się kwestja i spór. Słyszałem, że Niemcy zawiązują towarzystwo własne.
— To trudno; wymagali, żebyśmy śpiewali przeważnie po niemiecku.
— A wy wymagaliście, aby oni śpiewali przeważnie po polsku.
— Mamy rację, bo jesteśmy większością.
— W fabryce, nie w chórze.
— Tak, ale oni nie mogą narzucać nam warunków.
— Nie wiem, o co spór się wszczął, ale ty, jako dyrektor, nie powinieneś był do tego dopuścić.
— Niech licho porwie te wszystkie służby! — wybuchnął nareszcie Balcer. — Mam dosyć kłopotu, pro-