Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dyzma wrócił i wziął książkę. Skin przeprowadził go do sieni.
— Co to za papier był, coś spalił?
— Nie wiem. Nie spojrzałem nań.
— O, to coś bardzo ważnego. Może to był dawny testament... W nowym pewnie o tobie nie zapomniał, a może wszystko zapisał. W czepkuś się rodził. Ot, będziesz jeszcze nam panował.
Dyzma ramionami ruszył.
— Jabym tylko chciał sam sobie panować. Ktoś jedzie! Słyszycie! — dodał.
— To dyrektor zapewne! Do widzenia... muszę wracać do starego. Jutro wstąpię do was, może będzie potrzeba. Moja żona radaby wam dopomóc w czuwaniu. Cóż to, jesteś przecie wśród przyjaciół. Każdy usłuży.
— Dziękuję — rzekł Dyzma, niknąć w ciemności.
Uśmiechnął się smutnie. Jakże ofiarny był teraz — Skin! A przecie babka chorowała oddawna, a nikt się z pomocą nie kwapił. Wizyta u Fusta wróci mu przyjaciół, tylko on nimi już się cieszyć nie potrafi.
Turkot zbliżał się tymczasem. Wkrótce powóz zrównał się z nim, minąwszy pałac. Kto i dokąd jechał? Do Lipowca chyba. W ciemności zaprzęgu poznać nie było można. Przemknął i znowu w ciemności się stopił.
Dyzma szedł prędko, gnany niepokojem. Tuż koło domu powóz znowu go minął, tym razem ku pałacowi dążąc.
Sekundę zdziwił się chłopak, ale wnet wrócił myślą do babki. Bawił bardzo długo; da rana musiało być niedaleko.
Ojciec umarł nad ranem i matka o brzasku; godzin tych bał się Dyzma, najcięższe dla niego były do czuwania.
Zmokły, z głową zwieszoną, wszedł do domu. Bez światła trafił do sypialni. Spojrzał tam i oczom nie wierzył: przy posłaniu, na kolanach klęczała Elżunia, łkając.
Babka patrzała na nią bez słów, z uśmiechem szczęśliwości.
— Elżuniu! — zawołał z wybuchem radości.