Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dyzma spojrzał na Skina, niechętnie spełniając polecenie.
W szufladzie leżał arkusz papieru i gruba, stara księga, związana czarną tasiemką.
— Weź papier i spal go nad lampką! — rozkazał Fust, śledząc z widoczną uwagą każdy ruch Dyzmy.
Chłopak znowu na Skina spojrzał.
— Pal, kiedy każę! — szepnął stary.
Sekundę czerwonawa jasność płomienia oświetlała pokój. Fust wciąż w Dyzmę się wpatrywał.
— Jakiś ty do matki podobny! — szepnął. — Czy ona mi przebaczyła swą nędzę i opuszczenie?...
— Moja matka była szczęśliwa; powtarzała to do ostatniej chwili, I nie była opuszczoną, bo nas troje miała przy sobie, cośmy ją jak świętą kochali.
— Przy mnie nikogo niema! — wyszemrał Fust. — Pyłem zawsze sam... Dyzma, weź tę książkę! To po twojej matce pamiątka. Ona z niej czytała, gdy była jeszcze u mnie. Zachowaj ją przez jej wspomnienie! To była jej własność, niech ci służy.
— Dziękuję!
— Siostrzyczki twojej niema, już jej nie zobaczę. Pokaż jej mój grób! Spieszno ci odejść?
— Babka umierająca leży.
— Wiem. Ona ci wszystkiem... Powiedz, może masz jakie żądanie do mnie?
— Nie. Nic mi nie brak.
— Szczęśliwyś! Bądź-że całe życie takim i niech cię szczęście i w dostatkach nie opuści. Żegnajże, daj mi swą rękę, weź moją i uściśnij na rozstanie.
Dyzma przykląkł u posłania i pocałował martwą rękę chorego.
— Daj Boże spotkać się w naszem wspólnem dziedzictwie na wieki! — wyszeptał wzruszony.
— Dziękuję ci... lżej mi teraz! — rzekł Fust. — Jeślibym żył jutro, przyjdź na chwilę.
— Przyjdę, jeśli u mnie śmierć nie zabierze babki.
Raz jeszcze ucałował rękę starego i do drzwi się zwrócił.
— Twoja książka! Zabierz ją! — zawołał Fust.