Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie. Nic mnie nie boli! — odparł apatycznie.
— Wiesz, poco cię pan Fust wzywa? Wyjdziesz od niego bogaczem!
— Byłbym bogaczem, gdybym tę moją umierającą mógł zatrzymać, lub razem z nią pójść.
Weszli do pałacu i po chwili cicho skrzypnęły drzwi od gabinetu.
Fust niespokojne oczy podniósł i odetchnął głęboko, widząc Dyzmę.
Ten ledwie teraz zrozumiał, poco tu przyszedł. Zbliżył się do łóżka.
— Dziękuję ci, żeś przyszedł. Chciałem cię zobaczyć. Widzisz, martwy już jestem. Odbyłem swoje. Co chwila czekam ostatniego razu tej kosy. Dokąd ja pójdę? Ciemno przede mną...
— Do Boga wszyscy idziemy! — szepnął Dyzma.
— Twoja matka tam!... Jakie to życie krótkie! Onegdaj, zda się... ona tu była... moja Ania! Słuchaj, czy ty mnie wspomnisz, gdy umrę?
— Wspomnę!
— A jak?
— Będę się modlił za pana.
— Nie masz do mnie żalu? Mów śmiało, jam już martwy.
— Za cóż mam mieć żal?
— Wydziedziczyłem was... strąciłem nisko... na sam dół społecznej drabiny.
— Dobrem swem miał pan prawo rozporządzać wedle woli. Za pracę, za chleb, wdzięcznym panu szczerze. Mało warte dla mnie to, co zostawić na ziemi trzeba. Niech pan się nie trapi nami! Wdzięeznem, szczerem sercem wspominać pana będziemy.
— Powiedz mi: wuju! Wyście moja krew. Ja o tem zawsze pamiętałem, tyłkom milczał do czasu. Kto umie służyć, potrafi rządzić! — dodał ciszej.
Dyzmę niepokój o babkę ogarniał, a nie wiedział, jakby się uwolnić. Obejrzał się mimowoli na drzwi.
— Chcesz odejść? — rzekł Fust. — Niedługo cię zatrzymam... Uważaj, tam na biurze klucz leży przy łańcuszku od zegarka. Otwórz nim średnią szufladę!