Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Daj Boże, by się stał do ciebie podobnym! — rzekł Brück z całem przekonaniem.
— Wtedy go pan nauczy rządów i władzy, a ja szkoły techniki i teorji. A to biedactwo, co mi je podarowało tak ufnie, ucieszy się, ucieszy!
Spojrzał rozmarzonemi oczyma wdal i snuł swe nieziemskie rojenia bez słów już...
Brück zamyślił się głęboko, czoło na dłoni wsparłszy.
— Jednakże u źródła nauki to jest, co on mówi! — pomyślał. — Kto mu fałsz zarzuci! A kto zechce go naśladować! O źródło święte, czy pozna je Bóg w duszach naszych! Przenigdy!...
Nazajutrz Dyzma ledwie się doczekał godziny stosownej do odwiedzin w Holendrach.
Serce mu tak mocno biło, gdy wszedł do sali, że spytać nie mógł słowami, tylko wzrokiem badał twarz rejenta, siedzącego nad zapisanym arkuszem.
— Jak pan widzi, czasu nie tracę. Piszę już od dwuch godzin. Pan Ulm na propozycję pańską przystaje, ale podaje parę swoich warunków.
Dyzma odetchnął. Zaświeciły mu oczy wielką rarością.
Więc mogę zaraz dziecko zabrać? — spytał.
— Za pozwoleniem. Musi pan odnośny dokument odczytać i ulegalizować interes. Pan Ulm wymaga, aby pan w niczem do rządu się nie wtrącał, wpływu swego na fabrykę nie używał, pozostawił mu prawo rozporządzenia fortuną wedle jego woli.
— Naturalnie. Byle ta fortuna przeszła po jego śmierci na syna.
— To jest wzięte w uwagę. Następnie żąda pan Ulm, aby koszta prawne tego przejścia spadkowego pan poniósł.
To wymaganie oburzyło nawet Dyzmę. Głową pokręcił i skrzywił się.
— To już chyba nie on wymagał, ale siostra mu doradziła! — rzekł, zawstydzony za nich wobec rejenta.
Bełkocki brwi podniósł i nieznacznie się uśmiechnął.