Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie, bo ona nas znać nie chce, a my nie jej podwładni. Ale przecie raniej wstaje! To dla mnie upokorzenie. Jutro tego nie będzie.
— Jak to? Zbudzisz jeszcze raniej? — westchnął Franek żałośnie.
— Zobaczymy. Patrz, patrz, machina tu na wstępie. Może to będzie moja?
Zapałały mu oczy i stanął na sekundę, wpatrzony w potężny motor, widoczny przez okno olbrzymiego gmachu. Potem żywo naprzód pobiegł. Weszli do kantoru.
Ucieszył się Dyzma niezmiernie, gdy zobaczył pulpity niezajęte. Myślał, że i tu wszystkich uprzedził, bo nie przypuszczał, że w oszklonej klatce dyrektora siedział ukryty Rudolf z zegarkiem na biurku, rachując minuty opóźnienia administracji i urzędników.
Dzień ten właśnie wybrał na lustrację kantoru.
Chłopcy stanęli przy ścianie, oglądając próbki sukna w oszklonych ramach i gwarząc swobodnie.
— To ten gruby i siwy wuj nasz? — pytał Franek.
— Niby tak, ale naprawdę nie. On Czech, i Luter, i bogaty, i zły, i głupi, kiedy naszą matkę wypędził, a ojca nie ocenił. On cudzy.
— To jego kochać nie potrzeba, ani bardzo dla niego pracować?
— Owszem. To ci nakazuję. Upracuj się do ostatniej siły, dobra jego patrz, jak swego! Wszystko myślenie i chęci jemu oddaj!
— Dlaczego? — zdziwił się Franek.
— Bo wtedy ty będziesz bogatszym od niego, a każdy, patrząc na cię, uczci rodziców twoich i ciebie. Pamiętaj!
Urzędnicy zaczęli się schodzić i zajmować miejsca. Stary kasjer i buchalter powitali chłopaków po ojcowsku, pytali życzliwie o rodziców, o przeszłość, o pracę.
Wreszcie Skin wszedł ostatni, a jednocześnie otwarto oszkloną klatkę Rudolfa, i on się ukazał z zegarkiem w ręku.
— Pół godziny po dzwonku. Piękny przykład dla podwładnych, piękny ład i ścisłość — wybuchnął swym tenorowym głosem.