Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
II.

Nazajutrz rano Skin wstąpił po chłopców, ale już ich nie zastał. Kryszpinowa krzątała, się po izbie, porządkując swe mizerne ruchomości. Elżunia głośno mówiła pacierz, klęcząc na ławce u okna.
— Niech się chłopcy zbierają! — rzekł Skin.
— Już poszli na dzwonek. Dyzma mówił, że trafi do kantoru. Chcieli być pierwsi.
— Zuchy! Po takiej drodze, w tym wieku i nie zaspać! Jakże tu pani? Moja żona zaraz przyjdzie do pani, a i od Balcera się wybierają. Gości nie zabraknie. Ja zmykam, żeby chłopakom dopomóc. Do zobaczenia!
Wyszedł poczciwiec, bo się bał spóźnić.
Dyzma nie zaspał, bo mu i we śnie roił się obowiązek i ambicja pierwszeństwa. Wstał o świcie, zbudził brata, ubrali się, jak do pracy, przełknęli trochę mleka i pobiegli, gdy dzwon się odezwał.
Szaro było, mglisto i chłodno. Drżeli obadwaj w swych bluzach z niewczasu, a trochę z niepokoju. Od młyna szła ulica obok farbiarni, potem mijali warsztaty ślusarskie, potem pałacyk właściciela.
Dzwonek jeszcze dźwięczał. Oni byli pierwsi.
— Patrz-no, nikt nas nic wyprzedzi nigdy! — rzekł Dyzma do brata.
Tu się obejrzał na szelest kroków za sobą i ujrzał pannę Tony, wracającą z mleczarni.
Usunęli się jej z drogi, ona spojrzała mimochodem na nich i przeszła bez powitania.
— Może jej trzeba się kłaniać! — szepnął Franek, który miał wielki respekt dla władzy.