Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przyszłości i ratunku, i tu i tam drżała o los sierot, które jej Bóg pozostawił w spadku po ukochanym synu, wreszcie musiała zasnąć. Drzwi się przymknęły i wszedł jej syn. Ubrany był odświętnie i uśmiechał się, patrząc na śpiące dzieci. Staruszka obejrzała się i ujrzała przy łóżkach synową, pochyloną i równie jak on uśmiechniętą.
Że się we śnie niczemu nie dziwi, więc i babka wcale się tym odwiedzinom nie dziwiła, owszem poczęła się i ona uśmiechać. Uczyniło się jej na sercu bardzo lekko i bezpiecznie.
Zmarli obeszli posłania, a potem ku niej się zbliżyli, i uczuła na swych rękach dwa pocałunki. Wtedy uczyniła ruch, aby te dwie głowy objąć i do siebie przygarnąć, ale one usunęły się, rozpłynęły w powietrzu i znikły. Ocknęła się staruszka, oprzytomniała i bardzo uspokojona, jęła szeptać pacierze.
Żar w piecu zupełnie spopielał.