Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wszyscy milczeli, zajmując miejsca.
— Miły dzień się zapowiada — szepnął Balcer.
— Taki bezład i nieakuratność będę karał na przyszłość. Może to w tym kraju jest przyjęte, ale ja słowiańskiego porządku nie znoszę — i nie zniosę!
Czoła starszych urzędników pomarszczyły się ponuro, młodsi poczerwienieli, nikt się nie odezwał — tylko Skin, który tego dnia musiał iść na pierwszy ogień, zbliżył się do Jowisza i rozpatrywał swą torbę. Przystąpił też i Dyzma pewny siebie.
— Proszę pana dyrektora o rozporządzenie, gdzie mamy się udać do pracy.
Rudolf spojrzał na niego i podał dwie kartki.
— To dla twego brata, do magazyniera, a to dla ciebie, do starszego mechanika.
Dyzma wziął kartki, ale widząc utkwione w siebie zimne oczy Rudolfa, patrzał też na niego nieustraszenie.
— A radzę ci uwag o swoim chlebodawcy nie czynić! — dodał ostro Rudolf.
Chłopak jeszcze wyżej głowę podniósł.
— Ja, Kryszpin, mam prawo mówić o panu Fust memu bratu — odparł.
— A ja ci zabraniam, błaźnie! — wybuchnął Rudolf.
— Więc niech pan nie podsłuchuje! — odparł Dyzma, zwracając się do drzwi.
Rudolf podniósł rękę i usta otworzył, ale się pohamował, a chłopcy tymczasem byli już na ulicv.
Wszyscy obecnie słyszeli każde słowo, widzieli niebywałą scenę, martwieli z ciekawości i podziwu. Milczeli, ale każdy drżał z radości nad tym pierwszym triumfem Kryszpina, i ledwie mogli usiedzieć i pracować dalej.
Rudolf kipiał. Blady był i ledwie głos mógł wydobyć z gardła.
Burza szczęściem wylała się na głowę Skina, wytrawnego, flegmatycznego pedanta.
— Rachunek z Warszawy zrobiony?
— Oto jest.
Dyrektor począł go przeglądać, spierać się o każdą cyfrę, napadać na każdą cenę.