Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A ja?
Zaśmiał się i objąwszy starego za szyje, uścisnął jak brata, śmiejąc się serdecznie.
— Jakże wam na imię? — spytał.
— Jakób. Jakób Łysiak! O, ojciec wasz mnie leczył w tyfusie, znał mnie.
— A mnie Dyzma.
— A czemu to pan na obiad nic poszedł? — zagadnął nagle któryś z palaczów.
— Stary poszedł.
— To się pewnie strąbi i będzie pana beształ.
— Niech tam! Starszemu trzeba zmilczeć.
— A to pan pewnie głodny?
— Nie. Z ochoty do machiny tom się nasycił.
— Oho, do siódmej daleko. Niech pan choć chleba przegryzie, bo się mdło zrobi.
— Mojego! — zawołał Jakób, podając mu kawał czarnego chleba. — Niech pan weźmie! Gdyby nie ojciec pański, tobym go dawno już nie jadł, i moje dzieciska też!
Dyzma wziął chleb, usiadł na schodkach i gryzł z humorem.
— Czy tu wypłata co sobota? — spytał.
— Gdzie zaś! Co miesiąc.
— Oho! A jeść też dają co miesiąc?
— Do woli. W każdv piątek wydają ordynarję.
— A ile też ja pobierać będę?
— Panu dadzą trzydzieści rubli pewnie.
— Oho! To suma!
Zamyślił się jednak frasobliwie i westchnął:
— A od siódmej niema gdzie zarobić?
— Zmęczy się pan setnie w tym upale, że i życie obmierznie. W nocy ino mechanik i ślusarze często pracują, jeśli się narazie co zepsuje w warsztatach, a rano ma być gotowe. Nam dosyć dnia aż nadto.
— To pewnie! — pomyślał Dyzma, patrząc na ich spalone żarem twarze.
— Czemu pan doktorem nie został? — zauważył stary patrjarcha kotłów. — Byłby pan, jak ojciec.
Dzwonek poobiedni się rozległ. Dyzma poskoczył na górę z chlebem w garści.