Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rozporządzeń zwierzchnika z namysłem, w milczeniu powtarzając jego słowa, ucząc się ich na pamięć.
Rudolf był pewny, że jest dobrze zrozumianym. Skin wiedział dobrze, że dogodzić młodemu panu jest trudno, ze względu na jego iście germańską bezwzględność.
Fusta kochano w fabryce, ale bano się jak ognia Rudolfa.
Posłuchanie odbywało się w oszklonej klatce, w kantorze, gdzie zwykle zasiadał dyrektor.
— To już mogę odejść? — spytał wreszcie Skin, zbierając papiery i pieniądze do wielkiej skórzanej torby.
Rudolf pomyślał chwilę, oczy jego padły na chłopaka, który stał w progu, czekając na wieczorną pocztę, i ta postać drobna i blada przypomniała mu sieroty Kryszpina.
— Jeszcze jedno. Oto jest adres, sto rubli i list do komisarza cyrkułu. Znajdziesz pan pod tym adresem jakieś dzieci po siostrze pana Fusta, które z sobą przywieziesz.
Skin się zdziwił, potem zesmutniał, wreszcie cały rozpromieniał. Zgarnął żywo papiery i rzekł z uśmiechem:
— Za ten ostatni komis dziękuję panu dyrektorowi.
Rudolf spojrzał na niego, zdziwiony niezwykłym tonem, ale słowa nie rzekł i zabrał się do innej roboty.
Godzina była późna i jesień ciemna. Pomimo to Skin dążył żwawo do swego mieszkania i uśmiechał się sam do siebie na myśl nowiny, którą powita żonę.
Zajmował wespół z buchalterem niewielki domek na końcu osady, około którego założył sobie ogródek.
Wszedł i zaraz w progu zawołał:
— Czy wiesz, Zośka, poco jadę do Warszawy?
Skinowa, kobieta chorowita i gderliwa, przestraszyła się zrazu, nawykła do jego spokoju.
— Rany Pańskie, czego ty krzyczysz?
— Bo ci coś powiem osobliwego. Albo zgadnij: poco jadę?