Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bardzo dobre. Kolejowe warsztaty. Wypadnie obsługę w pakamerze powiększyć. A ojciec co dzisiaj dostał?
— Same fraszki wobec tego.
Podał mu urzędowy papier i zapalił cygaro, z pod oka śledząc grę twarzy czytającego.
Ale rysy Rudolfa, piękne i zimne, nie zdradzały żadnych wrażeń.
Odczytał, spojrzał na datę, z nawyknienia sięgnął po ołówek, dla zrobienia na brzegu uwagi dla korespondenta, ale się zatrzymał.
— Ile tych dzieci? — zagadnął. — W jakim wieku?
— Nic nie wiem.
— Ano trzeba po nie posłać którego z oficjalistów. Zobaczymy, do czego się zdadzą.
— Cóż myślisz?
— Myślę, że jeśli są dorośli, pójdą do pakameru; jeśli malcy, trzeba będzie czekać, aż podrosną.
Pust oczy i usta otworzył, ale po chwili głową kiwnął.
— Ano, masz rację. Mój ojciec i twój w ten sposób zaczynali. Dobrześ zdecydował. Dziś wyszlemy Skina z pieniędzmi i adresem do Warszawy.
— Dobrze się składa, bo i bez tego Skin miał jechać po machiny.
Na tem rozmowa się urwała. Fust pogawędził godzinę jeszcze i ruszył do warsztatów. Wychodząc, rzekł do Rudolfa pół żartem:
— A uspokój-no Tony przy śniadaniu, że ochrony w domu mieć nie będzie!
Rudolf za całą odpowiedź brwiami poruszył, zajęty robieniem notatek w jakimś cenniku.
Były to dla niego tak marne rzeczy — sieroty po siostrze ojczyma, własna siostra i domowe sprawy — wobec natłoku zajęć i obowiązków. Do wieczora zupełnie o tem zapomniał, tak dalece, że wyprawiając Skina do Warszawy, nic mu o tem nie wspomniał.
Skin, trzydziestoletni oficjalista fabryczny, człek stary, zaufany, używany zwykle do ważnych obstalunków i przewożenia grubych sum pieniężnych, słuchał