Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rozmyślania jego przerwała w tej chwili panna Tony, zdziwiona, że tak długo bawi nad ranną korespondencją.
— Ojciec niezdrów? — spytała niespokojnie.
— Uchowaj Boże!
— Już dziesiąta godzina.
— Doprawdy? Otrzymałem dzisiaj zawiadomienie o śmierci siostry, więc się zgryzłem.
— Ojciec miał siostrę? Zamężną? — zdziwiła się panna Tony, nie przestając jednakże okurzać sprzętów w gabinecie.
— Zamężną, i wdowę, i zostały dzieci, i nie mają chleba, i... cała chryja! — wyrzucił z siebie desperacko Fust.
— I pewnie chcą od ojca wsparcia?
— Gorzej: każą mi je zabrać.
— Kto każe?
— Urząd.
Panna Tony stanęła nagle z trzepaczką podniesioną i ze zgrozą na twarzy.
— I musi ojciec to uczynić?
— Naturalnie. Jestem przecie ich prawowitym wujem i opiekunem.
— Tego tylko brakło! Mało mamy emerytów, kalek i wdów po robotnikach. Dostaniemy ochronę do domu!
Pan Fust umilkł. Wziął laskę i kapelusz i wyszedł spiesznie do kantoru. Odbył już jedną burzę domową.
W kantorze zastał Rudolfa również nad ranną korespondencją; przy stołach w milczeniu pisali urzędnicy.
Fust spojrzał na twarz pasierba i ucieszył siE, widząc ją niezwykle pogodną.
Usiadł przy nim i zagaił rozmowę.
— Co nowego?
— Dobrze. Wełna spada.
— Ile?
— Ośmnaście.
— Obstalunki są?