Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i chłodu, przytem pewny przykry rys przeżycia i cynizmu.
— Oho, wyrosłeś! Już nie dzieciuch! Cóż, nie dziwisz się mej wizycie?
— Nie, bo mi babka już opowiedziała. Serdecznie ci dziękuję za Franka!
— Bagatela! Stanąłem już solidnie. To już nie Warszawa i Schulz. A ty podobno byłeś wczoraj w Lipowcu? Cóż tam — jest karjera?
— Ogromne projektują zakłady.
— Ciekawym, kto kogo połknie! Bo albo Holendry, albo tamto musi klapnąć!
— Dlaczego? Jeszcześ ani tu, ani tam się nie rozejrzał.
— Co to znaczy! Jeśli się nie połączą, to konkurencji nie wytrzymają. Zobaczysz. Dla mnie zresztą, to nawet przyjemnie. A dla ciebie to i owszem. Fabrykanci będą w zwyżce.
Zaśmiał się, przecierając swoje szkła.
— U was tutaj cicho? — spytał.
— Zupełnie. Wszyscy zadowoleni.
— Poczekaj, niech-no odkryje się zarobek o miedzę, będzie inaczej. Ty pierwszy tam przechodzisz. Masz węch — ręczę ci.
— Jeszcze nie wiem, co ze mną będzie.
— Ale Brücka poznałeś? Zacny nosorożec! Syn jego sporo przewietrza pieniędzy. Widziałem ich w Rydze. Znają ich tam. Solidna firma. Jest i panna suchotnica. Jadę tam dzisiaj, aby teren zbadać i przedstawić plany. Z wiosną roboty się zaczną, będziemy się wtedy często widywali. Ależ piękny chłop się z ciebie wyrabia! Prorokuję ci wielkie powodzenie, jeśli jeszcze nie masz go dotychczas. Co?...
Pokręcił go za ucho i protekcjonalnie po ramieniu poklepał.
Dyzma nie znalazł odpowiedzi, i zgoła nie poznawał dawnego kolegi. Przed półrokiem jeszcze był podobnym do niego, podrzędnym pracownikiem. Skąd mu się wziął taki rezon?
— Ale tyś inny! — rzekł wreszcie szczerze.