Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nadzieję, że pan się zwróci do ojca Rudka, na jego rachunek.
Coś, jakby uśmiech, mignęło mu po twarzy i dodał:
— Bo myślę, że pan przecie mego dziedzica nie będzie chował na prostego robotnika?
— O nie. Wychowam go na możnego pana i nauczę, by pracy pańskiej nie zmarnował i pociechą i chlubą stał się panu. Chcę, żeby mnie pan po śmierci pochwalił!
— No, no, niewiadomo, kto z brzega. W każdym razie daję panu dzisiaj najwyższy dowód uznania.
Podali sobie znowu ręce i uścisnęli mocno. Dyzma wziął Rudka na ręce.
— No, ucałuj tatusia, i obiecaj, że będziesz grzeczny!
Dziecko nieśmiało pochyliło się ku ojcu i dotknęło ustami jego policzka. Pogładził je po główce i zaraz potem przez okno wyjrzał na drzwi kantoru, skąd na dzwon obiadowy wychodzili oficjaliści i kupili się, pokazując konie lipowieckie.
— Widzisz ich pan tam! — rzekł do Dyzmy. — Zapomnieli, jak panu niegdyś za pracę dla ich dobra zapłacili. Dzisiaj jużby chcieli pana odzyskać. Nikczemny tłum!
— Każdy z nas jest słaby. Co się im dziwić!
Począł się żegnać, a Rudolf zawołał bony, aby chłopaka ubrała na chłodny dzień listopadowy.
Potem przeprowadził ich do sieni i wciąż patrzał na tłum roboczy, zbierający się zewsząd, w pewnej od pałacu odległości.
— Owację mu wyrządzą, czy obelgę? — myślał z zajęciem. — Za kim się oświadczą: za władzą, czy sympatją?
Dyzma wsiadł na bryczkę i otulił burką Rudka. Konie ruszyły.
Mijając grupę oficjalistów, uchylił czapki, ale nikt mu nie odpowiedział na powitanie. Stali z rękoma w kieszeniach, patrząc ponuro, Skin krzyknął:
— Takiego ojca dał nam pan Fust! Taki ty dobrodziej!