Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miała siły. Spojrzała na Dyzmę. Za nic nie klęczałaby tak blisko... Te ręce na jego głowie były jakby rękoma szkieletu.
Tymczasem jedna z kobiet dobyła książki i utarłszy nos, jęła czytać monotonnie modlitwy za konających. Dwie pozostałe odpowiadały, wzdychając.
Lampka przed obrazem poczęła pryskać, za ścianą deszcz bił o szyby, kapał z dachu.
— Wybaw ją, Panie, jakoś wybawił Dawida z ręku Saula i z ręku Goljatowych!
— Amen.
— Wybaw ją, Panie, jakoś wybawił Piotra i Pawła z więzienia!
— Amen.
— I jakoś wybawił Teklę męczenniczkę z trojakich okrutnych mąk!
— Amen.
Kto konał — babka, czy on sam? Dyzma W tej chwili nie wiedział. Obłęd ogarniał go, w głowie chaos, członki martwiały, zamierało serce.
Tak, to życie było tem, do czego je modlitwa przyrównywała. Saulem złośliwym, dzikim Goljatem, więzieniem, trojaką, okrutną męką — ale on teraz zatrzymać je chciał, nie chciał śmierci, buntował się z bólu oszalały. Poderwał głowę. Czuł, że ręce babki robią się sztywne, chłodne, puścić go nie chcą. Porwał je i do piersi przytulił.
— Nie odchodź! — krzyknął z jękiem.
Ale ona otworzyła w tej chwili oczy wielkie, jasne, wpatrzone w coś bardzo pięknego zapewne, bo poczęła się uśmiechać, oddech tamując, jakby z wielkiego wrażenia. Poruszyła głowę, jakby i ciało za duszą miało podążyć do bram więzienia, które się jej rozwarło nagle...
Skinowa rzuciła się do gromnicy, zaświeciła jej nią w oczy.
Konająca uśmiechała się wciąż i odetchnęła głęboko, jak człowiek po przebytym trudzie. Głowa opadła jej na poduszki, blask oczu zgasł, ręce się rozsunęły. Zapanowała wielka cisza.
W tej chwili ulatywała dusza, jak ptak z klatki....