Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przyszedłem na rachunek. Siostra wyzdrowiała, możemy już wyjechać.
— Tak, a dokądże to wybieracie się?
— Gdzie chleba dostaniemy.
Fust uśmiechnął się dziwnie i powrócił do swych papierów.
Dyzma podszedł do okienka kasy i podał Balcerowie obie służbowe książki.
— Co to? — zdumiał stary kasjer. — Naprawdę wydalasz się? To niemożliwe!
— Muszę! — odparł chłopak, siłą woli hamując łzy. — Proszę nas obrachować i opłacić, a jeśli łaska, Frankowi dać świadectwo, że terminował w ślusarni.
Balcer popatrzał nań badawczo, a piszący obok Skin i Miciński podnieśli oczy, zaprzestali roboty, i też patrząc na niego, trzęśli głowami krytycznie. Chłopak to czerwieniał, to bladł naprzemian, oczu nie spuszczał, ale mu zachodziły łzami. Wreszcie stary kasjer zerknął na Fusła, głos zniżył, i niby przeglądając księgi, rzekł:
— Już mi o tem mówiono i nazwałem to plotką, ofuknąłem: „Kryszpin tego nie uczyni!“ A przecie to prawda, odstępujesz nas. A my cię wszyscy tak kochaliśmy serdecznie...!
Łzy nie zmieściły się w oczach Dyzmy, pobiegły grochem po twarzy.
Miciński przechylił się i dodał:
— Może ci przykro być podwładnym mego syna? Powiedz?
— Nie, nie! — potrząsnął energicznie głową. — Ja każdego, najmłodszego mogę słuchać i podlegać mu. Antkowi tembardziej. Ale muszę stąd odejść — muszę!
Balcer niepewną ręką wyszukał konto i nic więcej nie mówiąc, rachował, a Skin dorzucił półgębkiem:
— Naprawdę, chyba, że ma słuszność. Cicho, zróbcie rachunek tymczasem. Tutaj nie pora i nie miejsce do gawędy. Fust z nas nie spuszcza oczu.
— Panie Skin! Proszę do mnie! — zabrzmiał w tej chwili głos pryncypała.
Stary ruszył się skwapliwie, a Balcer wyliczył Dyzmie należność: piętnaście rubli i siedmdziesiąt kopiejek.