Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oficjalnie?
— Nie wiem, ale była to jej wola.
— To głupio. Pieniądze i papieżowi potrzebne. Miałbyś siłę, mając środki.
Dyzma obojętnie ramionami ruszył.
— Będzie jeszcze o to sprawa! — mruknął Olekszyc ze złym uśmiechem, jakby wszelki niepokój i wzburzenie mętów ludzkości czyniło mu specjalną przyjemność.
— Macie tu kogo zdolnego i wybitnego w fabryce? — zagadnął.
— O wielu! — pochwycił Dyzma. — Kasjer Balcer, Skin buchalter, Werner tkacz, Turski magazynier, to są ludzie wielkiej zdolności i nieposzlakowanego charakteru.
— Zanotuję to na wypadek, jeśli zostanę w Lipowcu.
— Nie notuj! Ci ludzie nie opuszczą Holendrów.
— Et, co ty rozumiesz! Pewnie cię już korci samemu szczęścia tam spróbować?
Dyzma oblał się rumieńcem.
— Prawda, chciałem — rzekł, podnosząc głowę. — Miałem tam zdobyć to, co ty nazywasz karjerą, alem się opamiętał, że życie zbyt krótkie, aby warto było poświęcać siły dla takiego celu. Tyle zachodu — dla śmierci!
Olekszyc popatrzał na niego i spoważniał.
— Wiesz — odparł — że ty mnie czasem zaciekawiasz, i myślę, czem jesteś: czy kretynem, czy manjakiem, czy filutem, pozującym na ascete? W każdym razie bawią mnie twe dziwolągi. Powiedz mi, czemu nie wstąpisz do seminarjum, jeśli szczerze myślisz to, co mówisz?
— Alboż na świecie nie mogę być chrześcijaninem?
— Jakto? Chrześcijaninem?
— Wyznawcą i wykonawcą zasad wiary.
— Ale i owszem, ale twoje zasady są z czasów pierwszych wieków. Przeflancuj się do historji!
— Zasady moje nie ulegają wiekom. Obowiązują każdego i dzisiaj, równie jak wtedy.