Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czemuż i ty nie rozmawiasz?
— Bo oni wciąż rachują. Ja tego nie umiem. Te ciągłe cyfry mi obmierzły, odurzają mnie, nienawidzę ich. Czyż człowiek żyje na to, by tylko zbierać i pomnażać, czyż nie ma innych myśli, uczuć, wrażeń, zajęcia, nad rubel przeklęty? A dla nich to Bóg; czczą go, dusze mu zaprzedali. To ich ideał, cel, jedyne upodobanie. O, ja teraz rozumiem, dlaczegoś mnie bronił przed nimi! Pomiędzy nami jest przepaść. Trzeba ją złotem zapełnić, nie sercem i duszą, jakem ja uczyniła!
Załamała ręce i patrzała na brata z bezmierną żałością.
— A ja mu wierzyłam!... Chciałam go nawrócić, duszę jego dla Nieba pozyskać. On duszy nie ma, on nigdy o niej nie pomyśli. Jakże ma wiarę zmienić, Kiedy on żadnej nie posiada? Tony do reszty mi go odebrała. Teraz mu ciążę tylko. Mógł się ożenić bogato, zagrodziłam mu drogę do świetnego losu, jestem fantem bezużytecznym, który go bawił chwilę, teraz zawadza. Mój Boże, gdybym mogła umrzeć!
— Bluźnisz! Człowiek nie żyje tu dla szczęścia. Powinnaś nauczyć się rezygnacji. Życie długie!
— Życie! O, to, co przebywam, to nie życie. Nie pozwolono mi zająć się ubogimi, odebrano wszelką domową pracę, bom nie umiała zbierać miedziaków od fabrykantek. Tony wyszydziła mój każdy ruch; sto razy dziennie wymawia mi ubóstwo, nie mam żadnej swobody; co uczynię, podlega pogardliwej krytyce. A Rudolf to widzi i słyszy i co najwyżej na moje skargi i prośby ramionami ruszy, myśląc, o cześ innem. Pół roku to cierpię i zda się wieki, a ty mówisz o życiu. O niedługo mego życia!
Rzuciła się ku niemu i tuląc do serca, szeptała rozpacznie:
— A teraz właśnie chciałabym żyć. Moje dziecko będzie mnie potrzebowało. Będę miała prawdziwe kochanie. O Dyzma, zabierz mnie na ten czas! Takam słaba i nieszczęśliwa. Tony mnie zamęczy, ona nie chce, bym dziecko miała.
— Jakże! Toć twój mąż pewnie także dzieckiem się cieszy? Będzie cię oszczędzał.