Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Chodźmy! — rzekł. — Przenocujecie państwo dzisiaj u mnie. We młynie od roku nikt nie mieszkał. Chłód tam pewnie i wilgoć.
— Bóg zapłać panu, ale tak nie można. Przeznaczono nam młyn, powinniśmy słuchać i pana nie narażać. Przenocujemy byle jak, ale u siebie. Dzieci takie senne, a jutro chłopcy powinni iść do roboty. Niech się pan nami nie trudzi po takiem zmęczeniu!
— Może pani ma słuszność. Młody pan nie znosi nieposłuszeństwa. Jedźmy do młyna!
Pojechali tedy powoli przez całą osadę, aż nad rzekę, gdzie wśród czarnych olch ponury budynek się wznosił. Wewnątrz świeciło się przecie i czuwał stróż nocny, oczekując na nowych lokatorów.
Były tam dwie izby bielone, kilka łóżek, stół, stołki, piec chlebowy, kilka ławek: zwykłe fabryczne, familijne pomieszczenie.
Skin ze staruszką obejrzeli mieszkanie, a tymczasem Dyzma wniósł na ręku śpiącą Elżunię, a Franek węzełki i tobołki, które wszystkie pomieściły się na jednej ławce.
Po chwili kuchta przyniósł im wieczerzę na polewanej misie, dymiącą zupę mleczną.
Para z niej połechtała podniebiene dzieci, ale żadne się nie zbliżyło do stołu. Śmiertelnie zmęczeni siedzieli, przytuleni do siebie przy ciepłym piecu, nie mając siły i ochoty nawet do posiłku.
Skin widząc, że im nic dzisiaj nie pomoże, odszedł. Korciło go podzielić się wrażeniami z żoną.
Gdy zostali sami, Dyzma się ocknął, a widząc krzątającą się babkę, skoczył jej do pomocy.
Po chwili ułożyli do snu Elżunię i kaszlącego Franka.
— Możeby ich nakarmić? — spytał Dyzmą.
— Dzisiaj zasną i zapomną, a jutro nie będzie dla nas śniadania. Rano bardzo wstać nam trzeba.
Chłopak siłą woli zdobył się na uśmiech.
— Ale przecie babunia znowu jest gospodynią i dzięki Bogu my razem!
— Nie straszno ci? Nie przykro?