Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jaka epidemja? — niespokojnie spytał Fust, który chorób i śmierci bał się ogromnie.
— A no, mamy śliczny dyfteryt i szkarlatynę. Szpital pełen, jak oko, a po mieszkaniach mam dwieście chorych. Dzisiaj czworo dzieci umarło, a zdaje mi się, że i dziewczynka u Kryszpinów nocy nie przeżyje. Poszedłbym do nich raz jeszcze, ale już nic nie pomogę, a nie sposób patrzeć na rozpacz tych ludzi.
— Umrze! — wyszeptał Fust, nie mogąc się oprzeć ściśnięciu serca.
Rudolf brwi zmarszczył. Stanęła mu przed oczyma codzienna towarzyszka, ładna jak kwiatek, wesoła jak ptaszyna... Te jabłka czerwone, i świergot serdeczny, i oczęta liljowe, i to wyznanie miłości, i te usteczka barwy koralu, które ucałował.
Umrze, zamilknie, zniknie, może już leży bledziuchna i uciszona na zawsze. Zapomniał w tej chwili, że i bez tego lada dzieńby jej nie było, wskutek jego wyroku na Dyzmę. Usłuchał popędu i ujmując doktora za ramię, rzekł:
— Chodźmy stąd!
Doktor, rad się ze zgiełku i tłoku wydostać, poszedł bez protestu.
Na drodze Rudolf się odezwał;
— Dzieciak ma szkarlatynę?
— Mała Elżunia? Nie, dyfteryt.
— I żadnego ratunku?
— Nie. Nic nie przełyka, dusi się! Można użyć cięcia, ale operacja ryzykowna i niepewna.
— A śmierć inaczej pewna?
— Niezawodna. Dziś wieczorem już miała konwulsje.
Rudolf się wzdrygnął.
— Więc spróbuj pan cięcia! — rzekł.
— Można, jeśli już nie poniewczasie. Pójdę po narzędzia i felczera.
Zwrócił się szybko, a Rudolf poszedł do farbiarni, minął ją, kroku przyspieszył i wszdł bez namysłu do młyna.
Wzdrygnął się na progu. W izdebce świeciła się gromnica, a przy jej śwuetle stara babka jakimś dre-