Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wnianym, nieswoim głosem czytała modlitwę przy konających. Przy niej leżał na ziemi Franek, szlochając okropnie, i skulona siedziała niemowa sługa, wydając co chwila przeraźliwy jęk.
Elżunia leżała sina i potem okryta, chrapiąc i wyprężając się. Oczy jej wyrażały grozę i obłęd, a rączki cisnęły gardło zapuchłe, spalone ostremi maściami.
Dyzma klęczał przyniej, do siebie niepodobny, sczerniały, wstrząsany nerwowym dreszczem. Głosu, ni łez nie miała jego boleść. Poruszał tylko bezdźwięcznie ustami.
Na skrzyp drzwi obejrzał się, spodziewając się doktora, i nawet się nie zdziwił, widząc Rudolfa, który też nie mówiąc słowa, stanął obok niego, spojrzał na dziecko i odetchnął. Myślał, że już nie żyje. Elżunia uczuła prąd świeżego powietrza, oczy swe zwróciła na nową postać, resztkami przytomności walcząc i szukając ratunku. Może go poznała, może się ucieszyła, przeczuła, że dla niej tu jest, bo odjęła ręce od szyi i wyciągnęła w tę stronę, a oczy jej stanęły pełne łez i niemego błagania.
Dyzma obejrzał się znowu.
— Panie — szepnął — panie! Ona myśli, że to doktor. O Boże! Żyć chce, a musi umrzeć!
— Doktor natychmiast przyjdzie! — odparł Rudolf, oglądając się na drzwi.
— Mówił, że już niema ratunku...
— Póki żyje, nie trzeba tracić nadziei.
Dyzma pochylił się do jego ręki, i uczuł na niej Rudolf dotknięcie ust i łzy.
— Za to słowo i za jej życie wszystką krew dam za pana wyjąkał chłopak.
— Zgaście tę świecę! Ją to przeraża, jeśli sobie sprawę zdaje! — rzekł dyrektor.
W tej chwili doktor wszedł i zajrzał.
— Żyje. No, to dajcie dużo światła, i niech nikt się nie odzywa! Prędko — minuty policzone!:
— Będziecie ją ciąć! — wzdrygnął się Dyzma.
— Tylko to jedno może uratować. Zaraz, niech was ustawię. Panie Dyzma, utrzymasz pan głowę nieporuszenie?